Greg Baxter: Lotnisko w Monachium (recenzja)
Przyznam, że przed przeczytaniem tej książki zupełnie nie wiedziałem, kim jest Greg Baxter. Wydawca wprawdzie nie omieszkał mnie poinformować, że według „The Guardiana” to „wybitny talent!” – co można przeczytać okładce – ale takie noty nic mi nie mówią, nawet jeśli mówi mi to „The Guardian” (czyli dokładnie to?). Tylu pisarzy przedstawiano mi w życiu jako „wybitnych”, że jeden więcej nie robi już na mnie najmniejszego wrażenia.
Na czwartej stronie okładki zamieszczono kilka innych not, które stanowić mogą materiał do całkiem osobnych przemyśleń, niekoniecznie związanych z samą książką. Jedna z nich głosi, że „Lotnisko w Monachium to przejmująca opowieść o samotności”. Trafia niby w sedno, ale kiedy się dobrze zastanowić, to można dojść do wniosku, że niemal każda wielka zachodnia powieść jest „opowieścią o samotności”. Wielki Gatsby, Madame Bovary, Sto lat samotności (nomen omen) czy choćby – a jakże! – Moskwa-Pietuszki, że rzucę pierwszymi z brzegu przykładami. Co nam wprawdzie niewiele mówi o powieści Baxtera, ale skłania do zastanowienia się nad zachodnią – indywidualistyczną, jak mówią uczeni – kulturą w ogóle. Tak, cywilizacyjnie zmierzamy chyba ku coraz większemu wyobcowaniu i narastającemu poczuciu samotności – „samotności w tłumie”, jak to lata temu określił David Riesman. Co ciekawe, jakoś specjalnie się przed tym nie bronimy. W przeciwieństwie do kultur wschodnich, tzw. kolektywistycznych, do których mamy tyle pretensji i które traktujemy wciąż nazbyt często z nieuzasadnionym – by nie rzec: archaicznie kolonialnym – poczuciem wyższości. Że niby my „oświeceni”, a oni ciemna masa. Prawda jest jednak taka, że każdy jest akurat na tyle „oświecony”, ile mu tego „oświecenia” będą skłonni przypisać inni. Uważać samego siebie za lepszego od innych to jednak mało błyskotliwy przejaw inteligencji. Co zaś do kwestii wyobcowania i samotności, to warto się może zastanowić, czy aby inne kultury faktycznie nie radzą sobie z tym lepiej.
Inna nota określa książkę Baxtera mianem „kryminalnego śledztwa” („Times Literary Supplement”), co wydaje się już zupełnie bałamutne. Jeśli bowiem powieść ta jest rzeczywiście śledztwem w sprawie jakiejś zagadki, to nie jest to bynajmniej zagadka „kryminalna”, ale raczej psychologiczna, ale to znów byłoby nazbyt ogólnym określeniem. Jaki pisarz nie zajmuje się w ten czy inny sposób zagadkami psychologicznymi? Toż nawet ja, zwykły czytelnik, nic tylko cięgiem zajmuję się rozmaitymi zagadkami psychologicznymi. I to nie tylko tymi zawartymi w książkach.
O tym, że jest to „opowieść… o czasach, w których żyjemy” – jak donosi „Irish Times” – nie warto nawet wspominać. O naszych czasach jest każda opowieść powstała w naszych czasach (a nawet kilka wcześniejszych).
Najbardziej dorzeczna wydaje się opinia Krzysztofa Cieślika (nareszcie konkretna osoba), recenzenta „Polityki”: „Lotnisko w Monachium to świetnie napisana, przesiąknięta melancholią opowieść o utracie. Baxter umiejętnie kreuje niepokojącą, klaustrofobiczną atmosferę zwyczajnego szaleństwa. Sięgnijcie po jego książkę, jeśli kochacie outsiderów”.
Otóż to: „zwyczajne szaleństwo”. Zdecydowanie jest to opowieść o takim właśnie – „zwyczajnym” – szaleństwie. Czyli jakim?
Dzisiejsi psychologowie ujmują zaburzenia psychiczne jako część kontinuum, rozciągającego się od braku zaburzeń do zaburzeń poważnych. Dlatego nie mówią już o „chorobach psychicznych”, lecz właśnie o „zaburzeniach”. Wszyscy jesteśmy zatem tak czy inaczej zaburzeni – „brak zaburzeń” to raczej tylko teoretyczny konstrukt – wszyscy jesteśmy w większym lub mniejszym stopniu dotknięci „zwyczajnym szaleństwem”. Wszyscy mamy swoje fobie, kompleksy, problemy z tożsamością czy samooceną. Chodzi właśnie o ten stopień, po przekroczeniu którego zaburzenia te traktuje się – w danym miejscu i czasie – jako patologię.
Taki też jest bezimienny – nieprzypadkowo – bohater Lotniska w Monachium, mieszkający w Londynie Amerykanin, który wraz ze starzejącym się ojcem i amerykańską urzędniczka konsularną Trish przyjeżdżają do Berlina, aby przewieź trumnę z ciałem siostry głównego bohatera, Miriam, do Stanów. Jak się dowiadujemy, Miriam, z którą tak jej ojciec, jak i brat mieli przez ostatnie lata sporadyczny kontakt, zagłodziła się na śmierć. Dlaczego to zrobiła, nie zostaje do końca wyjaśnione. Wydaje się – najogólniej rzecz biorąc – że po prostu odechciało jej się żyć.
Cała trójka skazana została na przymusową przerwę na tytułowym lotnisku w Monachium, gdzie z powodu wyjątkowo gęstej mgły czasowo odwołano wszystkie loty. Pobyt na lotnisku to czas opowiadania, czas opowieści zaś stanowią przede wszystkim reminiscencje głównego bohatera, który wspomina swoją własną i rodzinną przeszłość. Przytacza między innymi słowa Miriam, które wyjaśniają wszystko i nic: „Nie lubię tutaj niczego. Nie lubię upału. Nie lubię zapachu. Nie lubię jedzenia. Nie lubię komarów. Nie lubię ludzi. Nie lubię tego, jak mówią. Nie lubię tego, jak sama mówię. Nie lubię tego, co ludzie myślą. Nie lubię sposobu, w jaki jeżdżą samochodami. Nie lubię tego, w co wierzą”. W tym rzadkim i dramatycznym zwierzeniu, uczynionemu w chwili słabości, Miriam mówi tu o swoim życiu w Berlinie, w którym dość przypadkowo zamieszkała i gdzie nic nie ułożyło się po jej myśli, choć sam Berlin – jako „miejsce na ziemi” – wydaje się nie odgrywać w jej nieszczęściu większej roli.
Podobne depresyjne skłonności przejawiają także jej ojciec i brat. Poznajemy ich jako tyleż zrezygnowanych, pozbawionych nadziei i obojętnych na wszystko, co nadwrażliwych i emocjonalnie rozedrganych, gardzących sobą oraz światem i rozpaczliwie poszukujących wartości i sensu w swoim życiu. Książka zawiera jedną z najbardziej przekonujących i przygnębiających refleksji na temat pewnego trudnego do wysłowienia stanu psychicznego, z jakimi spotkałem się w literaturze pięknej (bo w psychologicznej znalazłem ich więcej): „Potem zaczynam widzieć słowa, które myślę, poszczególne słowa, a są one obrzydliwe. Słowo «błękit» staje się obrzydliwe. Słowo «lotnisko». Ich istnienie mnie przygnębia”.
„Obrzydliwe słowa”: błękit, lotnisko, miasto, ludzie, piękno, radość, smutek, życie – wszystko obrzydliwe. Samo istnienie tych słów – przygnębiające. To jest może ta największa zagadka – jak widać, bynajmniej nie kryminalna – jaką zawiera powieść. Zagadka ludzkiej, arcyludzkiej – więc zawsze zaburzonej – psychiki.
Całą trójkę – ojca, brata i nieżyjącą siostrę – łączą osobliwe relacje. Są sobie w jakiś sposób bliscy, ale zarazem niesłychanie dalecy, obcy, gardzący sobą, a nawet nawzajem się nienawidzący. I jednocześnie potrzebujący siebie, bo niemający nikogo innego (skazani na siebie więzami rodzinnymi, biologicznym powinowactwem, wspólnym doświadczeniem, przeszłością etc).
Do końca nie wiemy, czego właściwie pragnie snujący swoje ponure refleksje główny bohater. Tego zdaje się nie wiedzieć także on sam. Jego myśli zogniskowane są głównie na sobie, ale też – z uwagi na okoliczności – na swoim ojcu i oczywiście na zmarłej siostrze. „Próbowałem myśleć myślami siostry, starałem się patrzeć na świat jej wzrokiem”. Czy dlatego sam zaczyna się głodzić? Czy w ten sposób pragnie oddać jej cześć? Chce zrozumieć ją, siebie, życie w ogóle? Wydaje się, że po części każdej z tych rzeczy – oraz zapewne kilku innych, jeszcze mniej uchwytnych – ale chyba żadnej z osobna.
Niesłusznie zapomniany – szczęśliwie nie przez wszystkich – szkocki psychiatra Ronald David Laing powiedziałby, że pragnie on odzyskać utracone „pierwotne poczucie bezpieczeństwa ontologicznego” czy też krócej: „pewność ontologiczną”. Brak tego poczucia pewności wywołuje lęk egzystencjalny, który przekroczywszy pewną miarę może skutkować takim czy innym zaburzeniem psychicznym. Z tym właśnie zdaje się borykać bohater. Mocno upraszczając, człowiek z poczuciem pewności ontologicznej potrafi w miarę skutecznie radzić sobie z codziennymi problemami. Człowiek bez tego poczucia nie daje sobie rady nawet sam ze sobą, brak mu wręcz poczucia własnego istnienia.
I być może właśnie po to – aby utwierdzić się we własnym istnieniu – bohater dokonuje irracjonalnego i niezrozumiałego dla samego siebie aktu samookaleczenia, wycinając sobie nożykiem do steków kawałek własnego ciała. „Myślałem: Jeśli zdołam wyciąć choćby funt, tylko funt ciała, będę oczyszczony. A może myślałem, że jeśli dam radę zrobić duże nacięcie – na tyle duże, by odciągnąć szeroko skórę po obu stronach – zdołam na chwilę, zanim ból stanie się nieznośny, doświadczyć rzeczywistości życia mojego ciała, a doświadczywszy jej, wyeliminować na zawsze tajemnicę tego, kim jestem oraz co i jak postrzegam – ponieważ ta tajemnica jest tak wielkim bólem, że warto przetrwać mniejszy ból, żeby ją unieszkodliwić. Ale, rzecz jasna, wszystko to było nie do zniesienia od samego początku”.
„Wszystko to było nie do zniesienia od samego początku”. Od początku próba ta skazana była na porażkę. Dosłownie i metaforycznie. Nie tylko z powodu bólu, jaki takiemu samookaleczeniu towarzyszy, ale i dlatego, że pewności własnego istnienia nie można odzyskać nawet w taki – tyleż heroiczny, co rozpaczliwy – sposób. Poczucia bezpieczeństwa ontologicznego człowiek nabywa bowiem we wczesnym dzieciństwie poprzez „zdrowe” – cokolwiek by o tym pojęciu nie powiedzieć – relacje rodzinne. A tych właśnie w jego przypadku – rzecz jasna, także w przypadku jego siostry – zabrakło.
Powieść kończy się bezsensowną z pozoru sceną, nie puentującą niczego (i tak w pewnym sensie jest). Bohater wypływa łódką na jezioro. Przychodzi mu na myśl, że kiedy zobaczy, co jest za cyplem, który postanowił opłynąć, w jakiś magiczny sposób rozwiąże to jego podstawowe problemy z istnieniem. Z tym, co w nim najważniejsze: „Czułem, że muszę popłynąć za ten cypel, że to imperatyw, że nigdy nie poznam siebie, jeśli nie ujrzę całej reszty jeziora. Nie trzeba było wiele, żebym zdał sobie sprawę, że bliskość przesmyku to złudzenie. Wiosłowałem i wiosłowałem, ale nie byłem przez to bliższy celu”. Nie. Bohater nigdy nie ujrzy „całej reszty jeziora”, nie ujrzy nawet samego siebie i „całego” swojego istnienia. Wszystko to było nie do zniesienia i nie do przeprowadzenia od „samego początku”. Tak czy inaczej, bohater skończy zapewne źle.
Dlatego nie zakrzyknę entuzjastycznie za recenzentem (z którym się skądinąd w innych aspektach całkowicie zgadzam): „Sięgnijcie po jego książkę, jeśli kochacie outsiderów”. Osobiście nie zachęcam do przeczytania tej książki nikogo. Zwłaszcza tych, którzy na skutek mniejszej lub większej niepewności ontologicznej – a komu z nas została ona oszczędzona? – sami są outsiderami („samotny tłum” Riesmana to w istocie tłum outsiderów). Właśnie dlatego, że książka ta jest naprawdę dobrze napisana, jej lektura tylko ich pogrąży. Chyba że jakiś oczyszczający wpływ – sławetne katharsis – wywrze na nich sama estetyczna przyjemność lub poczucie, że ktoś przeżywa tragedię zamiast nich. Sam wprawdzie nie mogłem się od tej książki oderwać, ale nie jestem pewien, czy to mi dobrze wróży na przyszłość. A nawet na przeszłość, skoro – jak powiada Heidegger – „przeszłość człowieka nie postępuje za nim, lecz zawsze już poprzedza jego przyszłość”.
A zatem: czytajcie, jeśli macie odwagę, potrzebę lub mimo wszystko żywicie złudzenie, że „ujrzycie całą resztę jeziora”. W każdym razie, bądźcie gotowi na poważne egzystencjalne doświadczenie.
Grzegorz Tomicki
Pierwodruk: „FA-art” 1-2/2015
Dodaj komentarz