Dyktuje poezję dajmonion, czyli czytelnictwo i przemoc

„Między dziesiątkami doraźnych komunikatów o kryzysie, pośród notek o wybrykach lokalnej klasy politycznej, mniej lub bardziej odklejonej od rzeczywistości, przemknął nowy raport o upadku czytelnictwa w narodzie”, napisał Jacek Wangin na swoim blogu.

Przeczytałem ten tekst, ponieważ polecał go na Facebooku znany mi skądinąd Robert Ostaszewski, który znalazł tym samym sposób na to, aby poczuć się zwolnionym z obowiązku pisania go samemu. Jak bowiem każe tradycja, każdy szanujący się literat, zwłaszcza ten z zacięciem felietonistycznym, po opublikowaniu kolejnego „nowego raportu o upadku czytelnictwa w narodzie” jest zobligowany do wysmażenia własnego tekstu na temat „upadku czytelnictwa w narodzie”, w którym wyrazi swoje głębokie ubolewanie tym faktem.

Byłoby jednak grubą przesadą stwierdzenie, iż w owym ubolewaniu nad „upadkiem czytelnictwa w narodzie” chodzi właśnie o naród. Robert Ostaszewski polecając, a zarazem podpisując się (chytrze) pod tekstem Jacka Wangina, wykłada swoje intencje bez ogródek: „Jeśli piszecie książkę, jeśli w ogóle chcecie tracić na to czas, to może najpierw przeczytajcie, co o poziomie czytelnictwa w naszym cudnym kraju ma do powiedzenia Jacek Wangin”.

Nie sugeruję bynajmniej, jakoby ceniony przeze mnie autor chciał się pozbyć w ten sposób konkurencji, radząc kolegom po piórze, aby dali sobie spokój z profesjonalnym uprawianiem literatury, skoro taki rynek książki, jaki mamy w Polsce, jest w stanie obsłużyć bez mała jeden średnio produktywny pisarz, na przykład – nie przymierzając – on sam. Nawet ja nie jestem na tyle sfrustrowany, złośliwy czy zawistny, aby szerzyć podobnie insynuacje. A jednak jest w tym ubolewaniu coś z gruntu obscenicznego.

Wydaje się mianowicie oczywiste, że w owym szlachetnym ubolewaniu nad „upadkiem czytelnictwa w narodzie” chodzi nie tyle o nieczytający, eo ipso głupiejący naród, ile o piszących – sobie a muzom – literatów. Oto bowiem taki jeden z drugim autor, i owszem, pisze mądrze i dużo, a mógłby więcej, ale głupi naród nie chce go czytać, a nie chce go czytać, bo głupi. Lepiej zatem miesić wapno niż zajmować się tworzeniem ambitnych dzieł, które przeczytają – nie zawsze z dobrą wolą – co najwyżej krytycy, akademicy albo, co gorsza, inni literaci. Wprawdzie zawsze można grocholić albo i wiśniewszczyć, ale przecież nie każdy autor ma do tego serce i nie po to zostawał literatem.

Czy jednak teza głosząca, że naród nie czyta, bo głupi, a głupi, bo nie czyta, jest słuszna? Zewsząd słyszę o rozmaitych pożytkach płynących z poezji i z literatury jako takiej, a nawet z bezwzględnej wyższości czytania nad nieczytaniem. W zasadzie nawet jestem skłonny z podobnymi opiniami się zgodzić. Ale czy literatura i sama czynność czytania nie zostały aby – przy okazji ubolewań nad nieustającym „upadkiem czytelnictwa w narodzie” – nazbyt wyidealizowane, by nie powiedzieć: sfetyszyzowane?

Jakie są owe niekwestionowane pożytki płynące z literatury i jej czytania – poza tymi, oczywiście, które odnoszą sami literaci?

We wspominanym tekście Jacek Wangin sugeruje, iż „oczytany” znaczy „światły”, zwłaszcza politycznie, co jest nie w smak politycznej elicie, której rzecz jasna łatwiej rządzić nieoczytanym „narodem tępaków i betonów”.

A dalej: „Niezdolność do skupienia uwagi na tekście dłuższym niż trzy strony maszynopisu, zapłonie jutrzenką niezdolności do przeczytania czegokolwiek ze zrozumieniem do końca. Nawet presja złożenia podpisu we własnej ważnej sprawie jasności umysłu nie przywróci, ale na pewno podgrzeje frustracje obywatela, umocni poczucie, że został oszukany przez Żydów, masonów, bolszewików, joginów albo kopaczy tunelu pod Martwą Wisłą. A średnio rozgarnięty rodak winić o wszystko woli raczej cały spiskujący przeciw niemu świat niż siebie. Stąd prawdopodobnie prosta droga do narastającej fali agresji”.

Literatura, a nawet samo czytanie ze zrozumieniem jakichkolwiek tekstów stanowiłoby zatem remedium na wszelkie społeczne bolączki: frustrację, uprzedzenia, agresję, teorie spiskowe, nacjonalizm, myślenie stereotypami, antagonizmy międzygrupowe, miałkość życia politycznego, pauperyzację intelektualną etc.? Czy także na bezrobocie i małodzietność? Bardzo bym chciał, aby tak było. Obawiam się jednak, że to czyste iluzje. Powiem więcej, co na tych łamach może zabrzmieć jak herezja: czytanie bywa szkodliwie, społecznie niepożądane, a nawet niebezpieczne.

O ile się nie mylę, taki Anders Breivik, na przykład, całkiem sporo się w życiu naczytał, a teraz może i sam pisze książkę, którą chętnie przeczytają ci, którzy go podziwiają. Czy staną się od tego bardziej „światli” i politycznie uświadomieni? Autorem jednej z najsłynniejszych książek świata jest Adolf Hitler. Czy jej czytelnicy wyleczyli się z uprzedzeń, agresji, teorii spiskowych itd.? Bo mnie się wydaje, że stało się coś akurat przeciwnego i byłoby lepiej, gdyby niektórzy ludzie, którzy ją przeczytali, w ogóle nie czytali książek, a zajmowali się uprawianiem roli, sportów zimowych albo miłości.

Sam byłem świadkiem, jak pewien nacjonalista w bojowym stroju i z takimiż tatuażami oprowadzał po pewnej wrocławskiej księgarni swojego młodszego kolegę, adepta sztuki nietolerancji i ksenofobii, i doradzał mu w lekturach. A nie wybierał byle czego. „To jest książka, z której się dużo dowiesz o życiu”, powiedział podając adeptowi Antychrysta Nietzschego, którego też w końcu kupili. Starszy zapłacił, a młody miał przeczytać. Jak myślicie, co koledzy nacjonaliści wynoszą z lektury książek wielkiego filozofa? Subtelność i przenikliwość jego myślenia? Ironiczny, krytyczny, zdystansowany stosunek do wszelkich ideologii i form myślenia zbiorowego?




Tego samego dnia, kiedy miałem zabierać się do pisania niniejszego tekstu, kupiłem „Gazetę Wyborczą”, aby sprawdzić, co też tam nowego piszą o książkach. Oraz z nadzieją, że natrafię na coś na tyle śmiesznego, iż da się to jakoś felietonowo spożytkować. I proszę. Na pierwszej stronie anonsik wersalikami: „SADYSTA GÓRĄ, CZYLI BESTSELLERY 2012 ROKU”.

Jaki sadysta? – myślę sobie. Autor-sadysta, bohater-sadysta czy też tytuł Sadysta? Czyżby coś mnie ominęło? Nie, po prostu gapa ze mnie. Okazało się, że ów sadysta to stary dobry Grey o pięćdziesięciu twarzach, najlepiej sprzedająca się książka roku 2012 w kategorii „literatura piękna” (sic!).

Czy lektura „pierwszego tomu powieściowej trylogii”, w którym „studentka literatury wikła się w namiętny związek z rekinem biznesu o sadystycznych skłonnościach” uczyni kogoś bardziej oświeconym? Zwiększy jego kulturowe, obywatelskie czy politycznie kompetencje? Nauczy samokrytyzmu i wrażliwości na cudzą krzywdę?

W kategorii „literatura faktu” na pierwszym miejscu plasują się Marzenia i tajemnice Danuty Wałęsy. Z całym szacunkiem, ale gdyby Pani Prezydentowa nie była Panią Prezydentową, to czy ktoś chciałby czytać o jej „marzeniach i tajemnicach”? Prawdę mówiąc, ludzie mojego pokroju nie zechcą o nich czytać właśnie dlatego (choć są one może o wiele bardziej ciekawe, subtelne i obyczajne niż „marzenia i tajemnice” jej małżonka, Pana Prezydenta).

W ostatniej natomiast kategorii, a nie jest nią bynajmniej „poezja”, lecz „literatura dla dzieci i młodzieży”, hitem ostatniego roku okazała się książka w sam raz dla naszych pociech, czyli Igrzyska śmierci, w której pewna nastolatka „bierze udział w telewizyjnym show, w którym stawką jest życie”. Wiadomo, niech się dzieciaki uczą od małego. Niech wiedzą, w jakim społeczeństwie żyją i jakie same będą współtworzyć w przyszłości.

A jakie jest to społeczeństwo? Takie, które do czytania o książkowych hitach w wysokonakładowej, poważnej „Gazecie” trzeba zachęcać kulfoniastym i intrygującym tytułem: „CO ŁĄCZY DANUTĘ W. I GLOBALNE PORNO”. Jest to społeczeństwo, które jeśli czyta, to dla rozrywki – rozrywki określonego rodzaju. Czyli, jak pisze Juliusz Kurkiewicz w komentarzu do rzeczonej listy przebojów: „Książka ma być przede wszystkim rozrywką. Dlatego sięgamy po thriller, kryminał albo fantasy”. Słowem, naprawdę rozrywkowo robi się dopiero wtedy, kiedy leje się krew, na przemoc reaguje się przemocą („co nam obca przemoc wzięła, szablą odbierzemy”) i ogólnie „źli” ludzie są masowo i wymyślnie zabijani przez „dobrych”, co podtrzymuje naszą wiarę w dobry i sprawiedliwy świat – tj. taki, w którym racja jest po naszej stronie, a jak ktoś nam „będzie fikał, to dostanie w ryj”, jak się był wyraził pewien oświecony (może i dzięki książkom) polityk.

Powiedzmy wprost: żyjemy w społeczeństwie zupełnie nieodpowiedzialnym oraz nieświadomym siebie i konsekwencji swoich zachowań. Nieustannie karmiącym się kulturą przemocy, w której afirmowane są takie wartości jak siła, władza i dominacja. A kiedy przemoc ta w sposób zupełnie naturalny przenika do realnego życia w postaci masowych mordów, strzelanin w szkołach czy zbiorowych gwałtów, to społeczeństwo jest tym faktem niezmiernie zdziwione, uważając go za jakiś niezrozumiały eksces czy aberrację. Niestety, agresja stanowi raczej integralny – choć wypierany – składnik systemu niż jego przygodne wypaczenie.

Przemoc ukazywana na ekranie czy w książkach nie jest żadnym katalizatorem czy wentylem dla naszych lęków, frustracji czy złości. Nie przeżywamy dzięki niej żadnego katharsis, dzięki któremu stawalibyśmy się lepsi, spokojniejsi i pogodzeni ze światem. Przemoc taka jest przede wszystkim częścią naszej kultury, czyli naszego naturalnego środowiska, w którym kształtują się nasze tożsamości i osobowości.

Jak informuje jeden z najnowszych podręczników psychologii: „Na podstawie wyników ponad 100 badań eksperymentalnych specjaliści doszli do wniosku, że oglądanie przemocy zwiększa prawdopodobieństwo agresywnego zachowania” (Zimbardo, Johnson, McCann). Oględnie powiedziane. Rzecz jest bowiem tak oczywista, iż wydaje się wręcz niewiarygodne, że ludzie nie wyciągają z tego absolutnie żadnych wniosków.

Tymczasem teoria społecznego uczenia się przekonuje, że większość naszych przekonań, postaw, zachowań i emocji kształtuje się nie na podstawie własnego doświadczenia czy instytucjonalnej edukacji, lecz na drodze obserwowania zachowań innych ludzi. Nie tylko autorytetów. Wszystkich ludzi, łącznie z fikcyjnymi bohaterami i tylko odgrywającymi pewne role. Teoria uczenia się przez obserwację wyjaśnia, „jak dzieci uczą się agresywnego zachowania przez naśladowanie agresywnych modeli, postrzeganych jako ci, którzy odnoszą sukcesy, są godni podziwu lub zdają się przyjemnie spędzać czas” (tamże). Czy nie tacy są dzisiaj tzw. bohaterowie masowej wyobraźni?

Innymi słowy, to właśnie kultura – a więc także literatura – dostarcza nam wzorów zachowań, wyrażania postaw i przeżywania emocji, a więc decyduje o podejmowanych przez nas sposobach egzystencji, jak powiedziałby Heidegger. Mówiąc jeszcze inaczej, czytanie książek i oglądanie filmów jest takim samym egzystencjalnym doświadczeniem jak każde inne. Dopóki będzie ono pełne przemocy, będzie miało wpływ na nasze emocje i wartości, które wyznajemy. Parafrazując znaną maksymę, gdyby ludzie nie oglądali na co dzień tylu aktów przemocy, być może w ogóle nie przyszłoby im do głowy, aby ją samemu stosować w życiu.

Spójrzmy choćby na przeżywającą swój renesans powieść kryminalną, która w najlepszym wypadku jest wyrafinowaną wersją telewizyjnych czy kinowych thrillerów (a która niewątpliwie w sposób tak pożądany wpływa na wskaźniki czytelnictwa). Czy nie następuje w niej klasyczne odczłowieczanie ofiary, ukazywanej jako pretekst do zawiązania się sensacyjnej intrygi? Czy „czarne charaktery” nie są dehumanizowane głównie po to, aby móc je następnie bezkarnie i efektownie zabijać? Stąd taka popularność rozmaitych zombies, wampirów, mutantów i innych nieludzkich monstrów, których zabijanie nie jest postrzegane jako moralnie naganne. Można zatem używać do woli!

Skoro literatura – oczywiście nie cała – bierze udział w tworzeniu takich schematów myślenia, czymś absurdalnym wydaje się jej fetyszyzowanie i uznawanie czynności czytania samą w sobie za uświęconą czy społecznie pożyteczną. Pisanie i czytanie może być wykorzystywane do przekazywania nie mniej szkodliwych głupot od tych, które rozpowszechniane są przez wszystkie inne media.

Jak pisał Czesław Miłosz: „Dlatego słusznie się mówi, że dyktuje poezję dajmonion, / choć przesadza się utrzymując, że jest na pewno aniołem”. Podobnie cała literatura: jest tylko pewnym medium, wehikułem dla treści, te zaś mogą być pożyteczne lub szkodliwe.

W tej samej „Gazecie” widzę zapowiedź filmu, którego „scenariusz powstał na podstawie serii zabawek”, w którym chodzi o to, że w zastępstwie ludzi napierdzielają się w nim monstrualne autoboty. Mogą więc sobie śmiało folgować, wzajemnie i bezlitośnie się masakrując, bez obciążania twórców filmu tudzież widzów odpowiedzialnością za epatowanie czy też perwersyjne ekscytowanie się „nieludzkimi” obrazami przemocy. Czy gdyby napisać o tym książkę, byłaby ona mniej idiotyczna i nieodpowiedzialna niż film (a może już taką książkę napisano)? I co ważniejsze: czy nie przeraża nas to, że sam pomysł na tę jatkę wziął się z „serii zabawek”, z czegoś, czym bawią się nasi milusińscy? Zapewne kiedy podrosną, Igrzyska śmierci, przeznaczone dzisiaj dla nastolatków, zostaną zastąpione czymś o wiele bardziej upiornym, np. jakąś Orgią śmierci, natomiast sadomasochistyczny, choć w gruncie rzeczy poczciwy Grey zaliczony zostanie w poczet czytanek Poczytaj mi mamo, które tymczasem zmienią tytuł na Zabij swojego tatusia.

A zatem, drogie dzieci, nie rozczarowujcie swoich rodziców, nie porzucajcie czytania i dajcie się wciągnąć w magiczny świat książek! Niech duch czytelnictwa w narodzie nie ginie!

Grzegorz Tomicki

Pierwodruk: „Twórczość” 8/2013

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *