Roman Honet: Rozmowa trwa dalej

Roman Honet, Rozmowa trwa dalejO nowej serii Biura Literackiego „Wiersze podróżne” można by pomyśleć, że została skrojona pod możliwości przerobowe współczesnego internauty. Nie znam najnowszych danych, ale ten osobliwy rodzaj czytelnika nie jest podobno w stanie przyswoić kilku akapitów naraz. I to nieprzesadnie długich. Do dalszej lektury nie staje mu już ani koncentracji, ani woli, ani nawet miejsca na dysku twardym mózgownicy, że o ambicjach poznawczych czy potrzebach estetycznych nie wspomnę.    

Szczęściem albo i nieszczęściem – zależy dla kogo – poezja potrafi mieć swoją wagę niezależnie od liczby znaków, linijek czy stron. Obawiam się tedy, że dla współczesnego czytelnika-internauty nawet kilka linijek poetyckiego tekstu może okazać ilością nieprzyswajalną tudzież ciężarem ponad jego ludzką miarę.

Poezja jednak nie tylko miewa swoją wagę tudzież ciężar, ale i potrafi nimi przygniatać także bardziej wytrwałych konsumentów tekstów literackich i nieliterackich czy też po prostu ludzi, którzy myślą i czują za jednym zamachem. Niektórzy twierdzą, że to dobrze o poezji – a może i o tych ludziach – świadczy.

Ja na przykład po przeczytaniu niepozornej książeczki z dwudziestoma dwoma wierszami podróżnymi Romana Honeta poczułem się tak, jakby przejechał się po mnie nie autobus czy pociąg (jak to jest możliwe w podróży), ale czołg (co zdarza się głównie na wojnie). A przejechawszy się, nie uczynił ze mnie bohatera narodowego, tragicznego ani nawet komicznego, ale po prostu krwawą miazgę czy też – jak się o tym mówi w tych wierszach wprost – „ścierwo”.

Tom rozpoczyna znamienna fraza: „czas nie zna żadnych okrucieństw, / oprócz ciszy po nas. każdego lata / pali ziemię lawina wczorajszych śladów, / rzeka obmywa usta spuchnięte od rozgryzania głogu / i ciemnych liter na brzegu podartego / w milczeniu pisma. ciągle jeszcze / należymy do minionych pożarów” (echa jednego głosu). Czas nie zna żadnych okrucieństw? Ale czy tego jednego nie aż nadto? Ironia doprawdy cierpka (dodatkowo wzmocniona przerzutnią: „żadnych okrucieństw, / oprócz”). Cisza po nas? Cisza po nas po śmierci? Cisza po nas za życia?

Już w tym krótkim fragmencie anonsują się słowa-klucze tej poezji: okrucieństwo (ból), cisza (milczenie, wargi, usta), pismo („pismo, ten dziwny cmentarz”), śnieg (lawina, biel) i jego pożary (ogień, pożar, żar, spalić, spopielić, wrzenie, rozżarzony metal – śnieg „spala się / i boli”).

Cała opowieść kończy się zaś słowami: „nie wielkość miary / i przyzwyczajenie, ale czas trwania ciszy / poświadcza rozstanie // więc: / co zostało przerwane, to zaledwie życie. / rozmowa trwa dalej” (rozmowa trwa dalej).

Okrucieństwo, czas ani cisza nie są jednak immanentnymi atrybutami natury czy rzeczywistości. To kategorie par excellence ludzkie. Okrucieństwem może być zatem nazwany jedynie sposób, w jaki odczuwamy czas i doznajemy ciszy. Okrutne jest więc to, jak doznajemy świata oraz własnego i cudzego życia, śmierci – obecności i nieobecności naszych bliskich, siebie samych, poczucia własnego istnienia bądź nieistnienia. Okrucieństwo i ból są w nas samych. I jest w tym bodajże tyle okrucieństwa, co pocieszenia. Jako w życiu, tak i w poezji?

Już sama formuła „wierszy podróżnych” – rzecz w sobie zupełnie niewinna i niezobowiązująca – w przypadku tomu Rozmowa trwa dalej nabiera swoiście okrutnego znaczenia, przeistaczając się ni mniej, ni więcej w „podróż pośmiertną” (wiersz z podróży pośmiertnej). Owa podróż pośmiertna to zaś nie tylko życie po życiu zmarłych jako ich życie przechowywane w pamięci żywych, ale i życie, któremu na co dzień towarzyszą zmarli, ich obecność i nieobecność, ich śmierć i widmowe istnienie jako coś realnie istniejącego w życiu żywych. Ale podróż pośmiertna to także ich – nas, żywych – własna śmierć, która kładzie się cieniem na ich/naszym życiu już za życia, że tak to niezgrabnie ujmę. „wieczorem / obracamy się w tamtą stronę, / wiatr przesypuje gorący piasek – wątły / i łatwopalny majestat ciała. cień / jest w nas wszystkich” (wszyscy tutaj tęsknimy, leo). Dlatego podróżą pośmiertną jest „wszystko, / co podzielono równo między nas i zmarłych” (z podróży pośmiertnej). Nie ma życia bez naszej żywej pamięci o zmarłych i vice versa: nie ma zmarłych bez tej pamięci.

Cień jest w nas wszystkich, wszyscy podróżujemy ku śmierci czy też wraz ze śmiercią ku kresowi życia, zwodzeni czasami przez frajerskie (fantazmatyczne, mitologiczne) konstrukcje typu „majestat ciała” czy „przepych ciała”, które prędzej czy później zostaną przez samo życie – poniekąd też przez samo ciało-ścierwo – bezlitośnie obalone: „pewna jest podróż pośmiertna – to wszystko, / co podzielono równo między nas i zmarłych // ta chwila, niepowtarzalna, gdy już się przeczuwa, / lecz jeszcze nic się nie wie w przepychu ciała, / lśnieniu przelewającym się cicho / przez wyiskrzone portale miast / nie wie się nic / i pyta – co jest? co nadchodzi? / a to jest śmierć”. To, „co nadchodzi”, już „jest”. Jest śmierć.

W rozmowie z Justyną Sobolewską autor wyznał, że we współczesnej poezji zawsze brakowało mu pierwiastka opery w wierszach – ale opery nie jako pewnego patosu, sztuczności i konwencjonalności języka czy sposobów przedstawiania, ale niejako przeciwnie: jako czegoś żywego, plastycznego, obrazowego, zdolnego kreować swoje własne światy, światy przedstawione – to już moje dopowiedzenie – nie tylko w sposób niejako kompletny czy całościowy, ale też sugestywny, przekonujący, a nawet przytłaczający widza, słuchacza, czytelnika.

Ale opera to przecież typowa forma barokowa – z jej bezpośredniością w przedstawianiu biegunowo różnych, jasnych i ciemnych aspektów życia, a więc z jednej strony zabawy, miłości, erotyki i w ogóle używania, z drugiej natomiast nieustannie padającego na nie – owe codzienne czy niecodzienne uciechy-pragnienia – cienia śmierci właśnie. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że z treści opery i baroku wziął Honet wyłącznie tę drugą, mroczną stronę (jej średniowieczny refleks: memento mori). Z formy wziął dużo więcej. Jego język jest – owszem, i to jak – żywy, metafory są niezwykle plastyczne, obrazowanie przekonujące i przemawiające nie tylko do rozumu, ale i – przede wszystkim – do uczuć.

I być może w tych uczuciach właśnie, w tym szczególe tkwi diabeł, tu jest pies pogrzebany i tu są nasi pogrzebani-niepogrzebani zmarli. W tej samej rozmowie bowiem poeta powiedział mniej więcej (zapis dostosowany): „Kto powiedział, że wiersze nie powinny boleć? Wiersze właśnie powinny boleć. Powinny wpływać nie tylko na naszą sferę intelektualną – to są truizmy – ale i sferę emocjonalną. Więc jeśli nie potrafią cieszyć – o co, jak sądzę, dzisiaj trudno ­– to powinny boleć, powinny kłuć. A na pewno nie powinny pozostawać w nastroju obojętności, w poczuciu straconego na lekturę czasu. Ja na przykład z perspektywy czytelnika nie szanuję wierszy tego rodzaju, natomiast z ogromną atencją odnoszę się do tych, które sprawiły, że coś poczułem, nawet kiedy tym odczuciem miałby być wstręt, ale spowodowany oczywiście nie tym, ze wiersz jest kiepski, ale że został tak skomponowany, tak skonstruowany, że ja ten wstręt autorski przez ten wiersz – który dotknął mnie jak pewna różdżka czy elektroda – poczułem”.

Przyznam, że ja też takie wiersze szanuję. W ogóle wolę literaturę, która mnie raczej wytrąca ze schematów i skryptów myślowych niż usiłuje je konwencjonalnie utrwalać, a nawet skłaniać do szukania w nich pocieszenia. Musiałbym być chyba jednym z tych perwersyjnych „miłośników” poezji, którzy lubią dostawać od wiersza to, co już znają, czego od niego oczekują i co pozostawia ich w nienaruszonym stanie, a więc nieporuszonych i w istocie obojętnych na to, co przeczytali. Ale też akcja pt. „Kto powiedział, że wiersze nie powinny boleć? Wiersze właśnie powinny boleć, kłuć” powoduje moją określoną reakcję. Mianowicie: a kto powiedział, że wiersze muszą boleć? „Więc jeśli nie potrafią cieszyć – o co, jak sądzę, dzisiaj trudno ­– to powinny boleć, powinny kłuć”? Ale dlaczego nie potrafią cieszyć? Dlaczego potrafią tylko boleć i kłuć? Dlaczego o to „dzisiaj trudno”? Jeśli nie są ku pokrzepieniu, to powinny być ku tym większemu utrapieniu? W imię czego? Żeby nie pozostawić czytelnika obojętnym czy choćby samozadowolonym w swej niewiedzy, nieświadomości albo i głupocie? Żeby mój wiersz coś – cokolwiek – dla niego znaczył? Czy to trochę nie tak – przepraszam za porównanie – jak w bulwarowej prasie, epatującej czytelników rozmaitymi makabreskami z życia albo i nie z życia wziętymi?

Jakkolwiek by nie było, wiersze Romana Honeta ukojenia ani konsolacji nikomu raczej nie przyniosą. Jest nawet – stety albo i niestety – wręcz przeciwnie. Właśnie dlatego, że poetycko są tak sugestywne i bezwzględne, tym mocniej będą one bić młotkiem po głowie każdego, kto po nie sięgnie. Zwłaszcza tego – co najsmutniejsze – kto tę poezję naprawdę sobie weźmie do serca, czyli jak należy przyswoi, i kto tym młotkiem i tak już nie raz od życia dostawał. „Żeby wrzał”, jak w wierszu o tym tytule: „o zmroku do owczarni zagląda pasterz, / otwiera owcom głowy i wyszarpuje z nich wstążki, / strumienie kwiatów lecących pod wiatr, / twoje oko niebieskie – talizman, czas powołuje / i grzebie, z mleka i mgły biorą się / kolory, mowa przechodzi w pamięć / i tam zostaje, na zawsze prawie wczorajsza, / zatrzymana tak nagle wobec spojrzenia, złączona z ziemią, / nad którą nie wyrosła nigdy. to / o to chodzi. miłości, miłości – to powtarzają / zwierzęta wyszarpane z głowy, żeglarze, / którzy musieli utracić okręt, / kiedy czekali na przypływ, na nadejście ciała, / a ono nie nadeszło lub trwało / krótko – tak żeby się pożalić / albo wyć, żeby wrzał metal, w blasku / stawały kamienie, tak mocno” (żeby wrzał).

Nietzsche powiadał, że „tylko jako zjawisko estetyczne są istnienie i świat usprawiedliwione na wieki”. Honet zdaje się uważać takie „usprawiedliwienie” za zbyt łatwe. Stara się też – jak to odczytuję – uczynić swoją poezję czymś więcej niż „tylko zjawiskiem estetycznym”. Ale czym? Bolącym doświadczeniem egzystencjalnym? Ciosem między oczy? Tak mocnym, żeby „wrzał metal, w blasku / stawały kamienie”?

A jednak – kiedy czytałem te wiersze, nieustannie miałem w głowie formułę Jana Błońskiego ze wstępu do Teatru i jego sobowtóra Antonina Artauda, twórcy teatru okrucieństwa: „Co decydujące, to jednak twórczość, literatura. Póki trwa twórczość, nie ma obłędu, demon zostaje poskromiony”. A zapamiętałem ją, bo przez dłuższy czas z jakichś powodów miałem ją przypiętą do korkowej tablicy w moim pokoju (studenckie czasy). Tak też sobie myślę, że tu nie chodzi o poezję jako sztukę słowa, sposób podbudowania samooceny czy wywieranie wrażenia na innych. Rzecz idzie o samo życie i jego nieposkromione demony. „Rozmowa trwa dalej”. Może to jednak nie tak źle? Ale może i gorzej, niż myślimy.

Grzegorz Tomicki

Pierwodruk: „FA-art” 1-2/2016


Roman Honet
Rozmowa trwa dalej
Biuro Literackie
Stronie Śląskie – Wrocław 2016
Stron: 44





Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *