John Irving: Aleja tajemnic (Wszyscy jesteśmy inni)
Kiedy w młodości przeczytałem Świat według Garpa Johna Irvinga, miałem z tą książką pewien problem. Ściślej mówiąc, nie tyle z samą książką – lekturą byłem po prostu zachwycony – ile z jej klasyfikacją. Otóż wzorem starszych posługiwałem się wówczas poczciwym i na pozór genialnym w swej prostocie podziałem na literaturę wysoką (czyli tzw. ambitną) i popularną (czyli niby niską vel brukową, trywialną, tandetną, jarmarczną, straganową, wagonową czy jak ją tam jeszcze kiedyś słusznie albo i niesłusznie zwano).
Literatura ambitna kojarzyła mi się wtedy głównie z takimi tuzami jak Joyce czy Kafka i Irving mi jakoś tu nie pasował. Nie miałem też jednak sumienia wrzucić go do jednego worka z literaturą tzw. popularną (której autorów nie mam z kolei sumienia wymieniać z nazwiska). A że człowiek jest osobliwie przywiązany do swoich schematów myślowych, próbowałem tę moją-nie-moją – bo przecież nie ja ją wymyśliłem – poręczną typologię jakoś ratować. Najprostszym, a może i jedynym sposobem wydawało mi się wymyślenie kategorii trzeciej, nazywając ją – po prostu – „prozą Johna Irvinga”.
Szczerze mówiąc, od samego początki rozwiązanie to wydawało mi się cokolwiek naciągane. Co gorsza, groziło ono mnożeniem bytów ponad potrzebę, czyli dodawaniem w przyszłości następnych kategorii w miarę napotykania kolejnych niepasujących nigdzie (zwłaszcza do kategorii „proza Johna Irvinga”) autorów osobnych. Jak to jednak często bywa, życie samo obaliło tę frajerską z gruntu konstrukcję i wartościujący podział na literaturę wysoką, niską i jakąś tam jeszcze nie tyle legł w gruzach, ile przestał mnie interesować (i tak, sam o tym nie wiedząc, stałem się postmodernistą).
Jak się ostatnio dowiedziałem, problem z zaklasyfikowaniem twórczości Johna Irvinga nie tylko nie był wyłącznie moim prywatnym, młodzieńczym problemem, ale jest nim podobno do dziś, a sam pisarz ma tyluż zaprzysięgłych wrogów, co oddanych zwolenników – i to bodajże z tego właśnie głównie powodu. Czyli spór idzie o to, czy wysoki ten Irving, czy niski, ambitny czy popularny, salonowy czy wagonowy? Jak widać, dla jednych arbitralne klasyfikacje literatury to coś w rodzaju młodzieńczego hobby, z którego z biegiem czasu wyrastają, dla innych – życiowa pasja. Osobiście zostawiam te kwestie jednym i drugim, sam zadowalając się tzw. radością i pożytkiem – lub ich brakiem – z czytania.
Życiową pasją, a nawet profesją – gdzieś na świecie może nawet wcale intratną – innych literaturożerców jest z kolei fabrykowanie bardziej lub mniej bałamutnych, za to (w zamierzeniu) chwytliwych not tudzież blurbów na temat tego lub owego dzieła. Czego to na przykład nie napisano na temat najnowszej powieści Irvinga Aleja tajemnic! A to, że „przejmująca, magiczna, często zabawna”, a to że „tragikomedia, ale tym razem w mrocznym ujęciu”, że „główny bohater to skończony oryginał”, że „pełna irvingowych smaczków – transwestyta, cyrk, sierociniec, wypadek samochodowy, ojciec, którego nie ma, chrześcijaństwo w krzywym zwierciadle”, że „barwna zgraja postaci w tym porywającym spektaklu to istny Dickens we współczesnym wydaniu” – i tak dalej w ten deseń.
O ile mnie pamięć nie myli, po Świecie według Garpa przez wiele lat Irvinga nie czytałem (obejrzałem natomiast kilka przyzwoitych – jak na poziom dzisiejszego kina – adaptacji filmowych). Może bałem się rozczarowania i utraty niegdysiejszych iluzji? A może po prostu miałem akurat co innego do roboty i na Irvinga nie znalazłem czasu. Aż ostatnio połknąłem trzy jego powieści pod rząd – w tym najnowszą Aleję tajemnic – i nie tylko się nie rozczarowałem, ale znów byłem zachwycony. Tym samym moje dawne fascynacje przetrwały próbę czasu, a ja mogę się nimi cieszyć niejako w dwójnasób: tym, że nie muszę odżegnywać się od dawniejszych, jak i tym, że istnieją one obecnie. Poniekąd odżyła nawet dawna kategoria – której używam jednak wyłącznie na swój własny użytek – czyli „proza Johna Irvinga”. Bo jest to, moim zdaniem, rzeczywiście pisarz jedyny w swoim rodzaju.
Co zaś do wspomnianych wyżej opinii innych zawodowych znawców tematu – autorów błyskotliwych rekomendacji – to mam kilka spostrzeżeń.
Po pierwsze, oczywiście, nie można im wierzyć, bo pisane są często na zamówienie wydawcy (który – wiadomo – za rzeczową krytykę nie płaci) lub z innych interesownych powodów (zawsze warto się komuś podlizać).
Po drugie, co związane z pierwszym, owe zawodowe zachwyty-rekomendacje wyświadczają często autorowi niedźwiedzią przysługę. Nie tylko bowiem z miejsca rzucają czytelnika na kolana wobec arcydzieła, ale też tak śrubują jego oczekiwania, że niejeden z drugim po lekturze zakrzyknie: jak zachwyca, kiedy nie zachwyca, jak rzuca na kolana, kiedy nie rzuca, jak porywa, kiedy nie porywa!
Po trzecie, rekomendacje takie – swoiste instrukcje obsługi dzieła literackiego – bywają często mylące, choć dla tzw. opinii publicznej może i użyteczne. „Istny Dickens we współczesnym wydaniu”? Chwytliwe, efektowne – a raczej efekciarskie – ale co najmniej wątpliwe. Podobieństwo jest bowiem dość powierzchowne.
Po czwarte, nierzadko stawiają one czytelnika w pozycji biernego konsumenta rzekomych wspaniałości – w przypadku Irvinga przybierają one często postać „osobliwości” – który powinien ograniczać się do ich bezrefleksyjnego pochłaniania… i wydalania wraz z końcem lektury. Na przykład: „Irving jest niezrównanym mistrzem ceremonii, a nam nie pozostaje nic innego, jak śledzić ów spektakl z zapartym tchem”. Nie pozostaje nic innego? A niech mnie! Ktoś tu chyba robi z kogoś głupka. Na pewno nie mnie. W życiu nie czytałem książek tak, aby „nie pozostawało mi nic innego poza śledzeniem spektaklu z zapartym tchem”. Toż to strata czas i obraza dla autora! Z każdej lektury każdy powinien wynosić co się tylko da i to najlepiej na swój własny sposób.
Po piąte i chyba najważniejsze – owe „osobliwości” właśnie. Otóż wydaje mi się, że to jedno z największych nieporozumień, dotyczących prozy Irvinga. Wbrew temu, co się dość powszechnie – o ile się orientuję – uważa, pisarz ten wcale nie epatuje czytelnika „osobliwymi” zdarzeniami, a zwłaszcza postaciami. Owszem, w każdej powieści Irvinga mamy wcale oryginalną galerię indywiduów: prostytutki, transwestyci, karły, cyrkowcy, geje, telepaci, biczownicy, byli misjonarze, demonstranci, rewolucjoniści, dekownicy, narkomani, pijacy, kalecy, słowem – ludzie naznaczeni piętnem odmienności, w ten czy inny sposób różniący się od innych, najczęściej też outsiderzy. Ervnig Goffman nazwałby ich osobami „o zranionej tożsamości” (wspaniałe, empatyczne, trafiające w punkt określenie, którego użył w podtytule swojej książki o piętnie), kto inny obywatelami „gorszego sortu”. Irving natomiast przedstawia ich z jednej strony jako ludzi najnormalniejszych w świecie – a nawet bardziej „ludzkich” od innych – z drugiej zaś jako bohaterów par excellence.
Dlaczego bardziej ludzkich? Ponieważ ze względu na swoją kondycję społeczną skazani są oni na cierpienia, które stanowią niejako zwielokrotnioną sumę cierpień, na jakie narażeni są przeciętni ludzie (zraniona tożsamość, wykluczenie, samotność, dyskryminacja, upokorzenia itd.), co czyni ich bardziej wrażliwymi, a jednocześnie bardziej świadomymi umowności konwencji społecznych, deprecjonujących i piętnujących wszelką inność.
Dlaczego są oni bohaterami par excellence? Ponieważ znoszą to z godnością, a często przeciwstawiają się obowiązującym normom, a więc nie mogą lub nie chcą się dostosowywać się do rozmaitych „regulaminów tłoczni win”. Jak to ujął jeden z bohaterów powieści o tym właśnie tytule: „Ten regulamin nie został napisany przez nas ani dla nas. Napiszemy własny”. Ich problemem jest bowiem nie to, że są inni – wszyscy jesteśmy inni – ale to, że się ich inność (dla potwierdzenia własnej „normalności”) powszechnie stygmatyzuje.
W bohaterach Irvinga i ich zachowaniach nie ma zatem niczego „osobliwego” ani „skandalicznego”. Autor obnaża raczej „skandaliczność” faktu, że jego bohaterowie traktowani są niezmiennie – także przez tzw. krytyków rekomendujących – jako swojego rodzaju „osobliwości”, „ciekawostki”, „smaczki” („barwna zgraja postaci”), uatrakcyjniające jego prozę, podczas gdy on sam zdaje się afirmować właśnie ich „normalność”.
Między innymi z tego właśnie powodu streszczanie fabuły Alei tajemnic nie miałoby większego sensu, a nawet mogłoby się okazać szkodliwe. Nie obyłoby się bowiem ono bez nagromadzenia owych „niezwykłości” czy „ekscentryczności, które autor stara się właśnie uczynić czymś zwyczajnym. Nie po też pisze się powieść na pięćset stron, aby ktoś ją potem streszczał w kilku linijkach. Dodam tylko od siebie, że dla kogoś wyćwiczonego w czytaniu poezji potencjał metaforyczny, czy też po prostu poetycki, tej powieści może okazać się wprost niebywały. Poza „śledzeniem spektaklu z zapartym tchem”, czytelnikowi zostaje zatem całkiem sporo pasjonującej roboty. I tylko od niego samego zależy, czy zechce jej się podjąć.
Grzegorz Tomicki
Pierwodruk: „Odra” 10/2016
John Irving
Aleja tajemnic
Tytuł oryginału: Avenue of Mysteries
Przekład: Magdalena Moltzan-Małkowska
Prószyński i S-ka
Warszawa 2016
Stron: 512
Dodaj komentarz