Łukasz Jarosz, Święto żywych (2006-2016)
Czterysta osiemnaście zdystansowanych, choć bynajmniej nieironicznych wierszy o ironicznym życiu, „które zawsze kończy się tym samym”, jak to mniej więcej ujął ich autor. To, co dzieje się przed tym końcem, ale nieuchronnie w jego obliczu, stanowi zasadniczy temat tych tekstów. Poeta stara się w nich daremnie – czy też ostrożniej: „nie czując do końca satysfakcji” – odtworzyć świat swoich przeżyć, emocji, doświadczeń. Czyli w ogóle świat. Za każdym razem stara się go „lepiej opisać”. Dlaczego czyni to bez pełnej satysfakcji albo i daremnie? Może dlatego, że jego mickiewiczowska metoda twórcza – „widzę i opisuję” – odtworzenie takie z góry wyklucza. Bo albo coś widzimy, odczuwamy, przeżywamy, albo to opisujemy, odczuwając i przeżywając w tym momencie już coś zgoła innego. Nie można tego robić „lepiej” czy „gorzej”. Ale poeci to już taki dziwny ludek, który nie tylko goni w piętkę za nieosiągalnym, ale jeszcze stara się czerpać z tego radochę. Tak jak my wszyscy. „Wydaje mi się, że między innymi o takiej postawie pisał Albert Camus w eseju Mit Syzyfa: Aby wypełnić ludzkie serce, wystarczy walka prowadząca ku szczytom. Trzeba wyobrażać sobie Syzyfa szczęśliwym. Tak chciałbym widzieć i siebie (śmiech)”.
Tom Święto żywych (2006-2016) zawiera wszystkie dotychczas wydane tomy poetyckie Łukasza Jarosza oraz premierowy, tytułowy zbiór wierszy, pisanych na przestrzeni wielu lat, a ułożonych w taki sposób, aby stanowiły „kolejny osobny tom”, opowiadający (nie) całkiem nową historię.
Zalecam czytanie tych wierszy w małych dawkach. Lepiej smakują.
Grzegorz Tomicki
To prawda, jest w moich wierszach dużo śmierci, przemijania, ogólnie pojmowanej idei vanitas, jednak chciałbym, by były one odczytywane jako pewne sprzężenia z miłością, wdzięcznością, poszukiwaniem, z życiem. Z takim życiem, gdzie człowiek zdany na śmierć, mając pod sobą ziemię i gwiazdy nad głową, potrafi coś dla siebie z tego wszystkiego wyciągnąć, dojrzeć szczęście, swoją pojedynczość. Zatem tytuł nie jest w żadnym stopniu ironiczny. Ironiczne jest życie, które zawsze kończy się tym samym.
Po prostu mam przez cały czas wrażenie czy przeczucie, że nigdy nie udaje mi się opisać pewnych emocji, sytuacji, ogólnie tego świata tak, jak chciałbym. Zaczynam pisanie z wielkimi nadziejami, ale potem, po napisaniu wiersza, nie czuję do końca satysfakcji. Mając zresztą takie tragiczne wręcz przeczucie, że nigdy nie uda mi się tego zrobić. Część wierszy zbliża się oczywiście do tego, co chciałem pokazać, cześć się oddala. Tak chyba ma każdy twórca, może właśnie poczucie tego, że nie dotarło się jeszcze do celu daje jakąś siłę do tworzenia?
Ogólnie rzecz biorąc, moje podejście do religii wyrażać się może w niedawno napisanym przeze mnie wierszyku:
Koszmar katechety
do arki wchodzi
para tyranozaurówRezygnacja oczywiście często się pojawia, ale zawsze jest szansa, że może przy kolejnym tekście się uda. Wydaje mi się, że między innymi o takiej postawie pisał Albert Camus w eseju Mit Syzyfa: Aby wypełnić ludzkie serce, wystarczy walka prowadząca ku szczytom. Trzeba wyobrażać sobie Syzyfa szczęśliwym. Tak chciałbym widzieć i siebie (śmiech).
Łukasz Jarosz w rozmowie z Romanem Honetem: Znak równości, czyli chciałbym widzieć siebie szczęśliwym, opublikowanej na portalu Literacka Polska.
Wyspa
Nad wodą wspiąłem się wysoko
na wierzbę, przygarnąłem do siebie
pień i zamknąłem oczy.
Drzewo mną porusza,
świat jak trampolina liścia,
drżący i obszarpany.
W nim byłem tak małą rybą,
że nie złapała mnie żadna sieć.
Nikt nie rozdzielił mnie z rzeką.
Pogańska piosenka
Światło bije w śnieg. Przy płotach
przygotowane do jutrzejszej zbiórki
worki z papierem i szkłem. Drogą
przeszedł sobowtór mojego ojca.
W taki wieczór wydaje się, że łatwo
jest pisać, lecz ciężko karmić papier.
Poezja to mumia krokodyla. Nie ma
diademu ani berła. Nie ma twarzy i zdjęć.
Grudzień. Kat zdjął kaptur i myje dłonie.
Pochylony nad wanną szoruje paznokcie.
Sroki lśnią w kręgu latarni. Gdy przefruwają
pod modrzew, stają się zupełnie czarne.
Wyspa
Wieś zapada się w słońcu. Oszronionym
i mglistym. Rośnie świt: klasztor wykuty
w mrozie, szyszki.
Rzeka chwieje się – śliska jak paznokieć,
zrogowaciała jak kopyto.
Na dzwonnicę wchodzi ksiądz
z twarzą czerwoną od żelaza, ciemną:
kto nie idzie do nieba, zamienia się w proch.
W jego oddech.
Ballada
kruszy się woda przy brzegu
podmuch odebrał nam oddech
przyszliśmy tutaj ostatni
na wzgórze o ostrych trawach
wieczór szarpie płomieniami
życiem dyszącym gdzieś w płucach
stoimy potem na kładce
nad rzeką która już wyschła
kruszy się woda jeziora
życie co odbiera oddech
miłość odległej dziewczyny
miłość tak głupio stracona
Łukasz Jarosz, Święto Żywych (2006-2016), Biuro Literackie, Stronie Śląskie – Wrocław 2016, s. 508
BuyBox:
Dodaj komentarz