Literatura i „dyskurs medialny”
Wertując ostatnimi czasy wrocławską „Odrę” – a wertuję ją od lat – niezmiennie ożywiam się, gdy docieram do Notatek z undergruntu Radosława Wiśniewskiego. Ożywiam się nie tylko dlatego, że teksty te niezmiennie mnie wciągają, ale też z powodu zdziwienia, w jakie mnie owo wciąganie wprawia. Bo choć z jednej strony mam niby mocną awersję do tzw. „życia literackiego” w ogóle – jako że nudne toto jak niedziela w raju – to z drugiej łapię się na tym, że łaknę krwistej publicystyki okołoliterackiej jak kania dżdżu (notabene, czyż owo wychodzące z użycia powiedzenie nie znajduje się w podobnej sytuacji co wychodząca z użycia literatura?).
Zawsze bliskie było mi arystokratyczne z ducha – zwłaszcza w dzisiejszych czasach – przekonanie, iż liczy się głównie literatura, a tzw. „życie literackie” jest czymś w rodzaju pasożytnictwa, które sprowadza na ziemię, rozkłada na czynniki, a nawet kala artystyczną czystość i organiczną całość samej literatury. Słowem, na co dzień jestem zdania, że literatura jest cacy, natomiast „życie literackie” – zwłaszcza w tej postaci, jaką obserwuję – jest be. Pisarze niech piszą – myślę sobie – czytelnicy niech czytają, a cała reszta to gra w picipolo na małe bramki i jak dla mnie mogłaby w ogóle nie istnieć.
Miło jest mieć arystokratyczne – czyli nieżyciowe – przekonania, ale jak to z arystokratycznymi przekonaniami bywa, często nie wytrzymują one zderzenia z rzeczywistością. No bo wprawdzie klawo, że są pisarze i są czytelnicy, ale jakże bez „życia literackiego” ci pierwsi mogliby w ogóle trafić do tych drugich?
W sposób nader dramatyczny pisze o tym właśnie Wiśniewski: „Pytanie: jeżeli istotnie dojdzie do krachu systemu nagród i nominacji, poza którymi nikt i nic nie istnieje w powszechnej świadomości – czy znajdzie się jakiś alternatywny mechanizm promocji literatury? Wydaje się, że byłby z tym spory problem: nie wiadomo, co mogłoby wypełnić promocyjną rolę gal i wręczeń «fantów» pokazywanych chętnie w TV. Jaki miałby być inny nośnik dyskursu literackiego – jaka przestrzeń, w której rozmowa na ten temat byłaby możliwa? Pustka lub czasopisma? Zamierający obieg czasopiśmienniczy mógłby mieć tę siłę?”.
Pytania jak najbardziej zasadne tudzież niezmiernie istotne – i jestem bardzo rad, że się je publicznie zadaje – aczkolwiek z mojej leśnej, prowincjonalnej, pozaśrodowiskowej perspektywy rzecz jawi zgoła inaczej. Autor Notatek wypowiada się bowiem z pozycji tak zwanego – niezgrabnie, ale trafnie, niestety – „dominującego dyskursu medialnego”, a ten nie jest miły mojemu sercu, że się tak wyrażę. I jedno do drugiego nie bardzo mi pasuje. No bo gdzie „prawdziwa”, „wartościowa”, „ambitna” literatura, a gdzie „dyskurs medialny”, tym bardziej „dominujący”? Literatura w ogóle nie kojarzy mi się z czymś, co dobijałoby się do takiego „dyskursu”. Jak słusznie zauważył autor, literatura sama jest „dyskursem”, czyli po mojemu: stanowi miarę sama dla siebie. I bez innych dyskursów – krytycznego, akademickiego, medialnego – nie tylko pozostałaby sobą, ale byłaby bardziej sobą, niż wydaje się z tych innych, obcych jej perspektyw.
Czy istotnie poza „systemem nagród i nominacji nikt i nic nie istnieje w powszechnej świadomości”? Jeśli chodzi o moją świadomość – nie tyle może arystokratyczną, co outsiderską – to w niej akurat nie istnieje „system nagród i nominacji”. A jeśli już, to odgrywa on w niej mało ważną, a często negatywną rolę. Poza tym, „życie literackie” to nie tylko – a nawet nie przede wszystkim – nominacje, nagrody i telewizja. To raczej wszelkie sytuacje, które ułatwiają kontakt autorów i czytelników, wszystkich zainteresowanych literaturą, a więc rozmaite spotkania autorskie, festiwale, kluby dyskusyjne, pisma literackie, blogi i strony internetowe, rozmowy na forach i portalach społecznościowych (Wiśniewski w swoim tekście rozprawia głównie o internecie) czy po prostu spotkania twarzą w twarz.
Literatura nie jest dzisiaj zjawiskiem „medialnym”, a jej obecność w telewizji – gdzie ją się najczęściej upraszcza, gwałci albo sprowadza do czego innego – nierzadko wyrządza jej po prostu krzywdę. Mający niejaki oddźwięk medialny „system nagród i nominacji” służy zaś głównie, jak zauważyłem, wskazywaniu – a nawet narzucaniu – hierarchii literackich wartości tym, którzy sami takich hierarchii nie są w stanie na własny użytek wykształcić. A jeżeli to telewizja ma modelować czytelnicze gusta – co się już przecież w jakimś stopniu (trudno ocenić, w jakim) odbywa – to jest to szkodliwe tak dla literatury, jak dla czytelniczych gustów.
Ale Radka Wiśniewskiego, oczywiście, rozumiem. Literaturze bez innych, bardziej popularnych mediów, grozi całkowite rozproszenie i marginalizacja. Jakieś solidne, choć niezbyt autorytarne centrum by się może przydało – a może nie. Ale nie widzę tego centrum ani w najgłośniejszych nagrodach, te są zbyt przypadkowe, ani w internecie, ten jest zbyt zatomizowany i chaotyczny, ani w telewizji, ta jest po prostu (przepraszam za wyrażenie) zbyt głupia.
Prawdę mówiąc, w ogóle tego centrum nie widzę, ani teraz, ani w najbliższej perspektywie, z czym nie jest mi ani dobrze, ani źle. I coś mi się wydaje, że samej literaturze również. A jeżeli gdzieś się w końcu owo mityczne centrum pojawi, to też sobie – ja i literatura – jakoś z tym poradzimy. Wprawdzie w oczach „dominującego dyskursu medialnego” uchodzę przez to za bujającego w obłokach głupka (coś w tym jest), ale przecież i vice versa. Czyż nie tak toczy się światek?
Grzegorz Tomicki
Pierwodruk: „Twórczość” 5/2015
Dodaj komentarz