Mariusz Szczygieł w Legnicy
Na spotkanie z Mariuszem Szczygłem w legnickiej Letii (Letia Business Center – obiekt biurowo-konferencyjny) przyszedłem na kwadrans przed czasem, a już na wolnostojące miejsce siedzące się nie załapałem. Wszystko zajęte przez już obecnych albo okupowane przez nich dla jeszcze nieobecnych, a spodziewanych. Ponieważ nie zaliczałem się do żadnej z tych grup – byłem obecny, choć nikt mnie tutaj specjalnie nie oczekiwał – zacząłem obawiać się, że będę zmuszony do konsumowania literatury na stojąco, czego ani nie lubię, ani nie praktykuję. Szczęściem akurat hurmem zdecydowano się na nielegalne – jak mniemam – zajęcie kilkunastu miejsc na podwyższeniu pierwotnie do tego nieprzeznaczonym. A że dokonała tego grupa czytelników i czytelniczek w podeszłym wieku – do której słusznie, acz samowolnie się zaliczyłem – a do tego pod przywództwem pani dyrektor biblioteki miejskiej, nikt nie śmiał protestować.
Tu muszę zaznaczyć, że zabudowany szkłem dziedziniec Letii – obiekt ma charakter zabytkowo-industrialny czy też ziemsko-kosmiczny – jest wcale obszerny, w każdym razie jak na legnickie warunki, co świadczyłoby o tym, że głodnych literatury czytelników mamy w naszym mieście całkiem sporo, imprez literackich natomiast przeciwnie, czyli jak na lekarstwo tudzież co łaska.
Po kwadransie z okładem – nie wiem jak gdzie indziej, ale wieczory autorskie w Legnicy rozpoczynają się zawsze z okładem – doczekaliśmy się głównego bohatera wieczoru. A nie było to zwyczajne wejście autora do czytelników, ale wejście z tzw. przytupem, a konkretnie efektowny zjazd szklaną windą z towarzyszeniem podniosłej muzyki, która, jak później usłyszeliśmy, wprawiła w konsternację – a nawet cokolwiek „wystraszyła” – także samego reportera. Szczerze mówiąc, mnie też. Brakowało tylko fajerwerków i roznegliżowanych panienek, a pomyślałbym, że trafiłem na galę bokserską.
Mariusz Szczygieł wprawdzie nie rozebrał się do spodenek i nie pokazał publiczności wytatuowanego ciała, ale jak na rasowego boksera przystało od razu przeszedł do rzeczy, tj. do sypania anegdotami o Czechach, z których to w znacznej mierze składają się jego książki.
Przy okazji usłyszeliśmy kilka autorskich teorii na temat charakteru narodowego naszych południowych sąsiadów. Na przykład fakt, że Czesi jawią się nam, Polakom, jako jednostki nad wyraz niefrasobliwe, beztroskie, a nawet nieodpowiedzialne – niepalące się do czynów bohaterskich, nieskore do poświęceń i wyrzeczeń w imię tzw. wyższych wartości – wynikać miałby wedle reportera z braku perspektywy metafizycznej, z jakiej postrzegają świat i swoją egzystencję ludzie wierzący. Otóż Czesi jak na ateistów przystało wierzą wyłącznie w to szczęście i te radości, których uda im się zaznać na tym świecie, stąd ich z gruntu hedonistyczna postawa wobec życia. Jak usłyszeliśmy, cały tydzień czekają do piątku do godziny czternastej, aby zaraz wyjechać do swoich domków za miasto, gdzie lubią chodzić w dziurawych skarpetkach, żłopać piwo, paplać o du…szy Maryni i ogólnie się byczyć. Hedoniści całą gębą!
Reporter zdradził też zgromadzonej publice kilka warsztatowych tajemnic. Co do mnie, to najbardziej zainteresowała mnie tajemnica języka „przezroczystego”, jakim stara się posługiwać – i, jak się zdaje, posługuje się z powodzeniem – autor Gottlandu. W literaturoznawstwie językiem „przezroczystym” nazywa się – w uproszczeniu – język nieskupiający na sobie uwagi czytelnika, a odsyłający go niejako bezpośrednio do treści (piszę „niejako”, albowiem w praktyce takie bezpośrednie odniesienie jest możliwe). Szczygieł „przezroczystość” języka rozumie cokolwiek inaczej. Otóż jego przezroczysta narracja polega na tym, że jako autor niczego – zwłaszcza wartościowania – w niej nie narzuca, a nawet z niczym takim się nie ujawnia, podając tylko tzw. „suche fakty”, a czytelnik już to sobie zrozumie, jak tylko zechce. A że każdy „czyta sobą”, każdy też rozumie inaczej, czasami diametralnie. Na przykład po opublikowaniu tekstu o Amwayu Szczygieł otrzymał garść listów od amwayowców – część z nich mu dziękowała, że tak pięknie opisał ideę ich systemu (ci znaleźli w nim sprzymierzeńca), część zaś odsądzała od czci i wiary, że tak tę piękną ideę zbrukał i ośmieszył (ci zobaczyli w nim wroga, wobec którego łatwiej zewrzeć szeregi i w ten sposób utwierdzić się w swoich przekonaniach).
Ta koncepcja języka „przezroczystego” tłumaczyłaby przy okazji obecną popularność literatury reportażowej w Polsce. Jej czytelnicy bowiem nie tylko wyczytują z niej to, co sami chcą w niej znaleźć, ale też mają poczucie, że absolutnie wszystko z niej rozumieją, co w przypadku literatury ambitnej zdarza im się o wiele rzadziej. Spodziewam się też, że prawdziwe dni sławy i chwały reportażu jeszcze przed nami, co – zgodnie z powyższym – jednych mocno ucieszy, innych natomiast zmartwi.
P.S.
Wydawnictwo Fundacja Instytutu Reportażu wznowiło właśnie książkę Mariusz Szczygła Zrób sobie raj, dzięki czemu po latach – wcześniej bąknąłem coś o niej na łamach „Odry”– mogę ją znów śmiało polecić. Rzecz bowiem nie tak znów stara, a wciąż tak samo jara.
Grzegorz Tomicki
Pierwodruk: „Twórczość” 10/2015
Autor: Mariusz SzczygiełTytuł: Zrób sobie raj
Wydawca: Fundacja Instytutu Reportażu
Miejsce i data wydania: Warszawa 2019
Stron: 264
ISBN: 9788365970350
Dodaj komentarz