O Matko, znów Polka?
O określeniu „Matka Polka” dawno bym już zapomniał, gdyby go od czasu do czasu nie reanimowały – a może raczej: wskrzeszały – tzw. publiczne debaty. Na przykład ta pod tytułem „Jaką Polskę zobaczyli po drugiej stronie lustra?” (będąca kontynuacją debaty „Jaka Pol(s)ka?”), do której właśnie zostałem zaproszony.
A zaproszony zostałem do tej debaty – żeby była jasność – jako mężczyzna, w ramach parytetu, o ile dobrze zrozumiałem. Powiem szczerze, nie czuję się z tym zbyt komfortowo. Prawdę mówiąc, nie czuję się z tym nawet całkiem po męsku (co powinno być mi przecież dane z natury). Bo cóż to za męskość, co to się realizuje dzięki (na przekór? kosztem/? na pohybel?) kategorii kobiecości. Czy też w ramach osobliwej – jak by się brzydko wyraził jaki akademik – opozycyjnej procedury tożsamościowej.
W tzw. debatach publicznych w ogóle nie lubię występować jako mężczyzna. Wiem, jak to brzmi, ale trudno. Chodzi mi o to, że w takiej debacie nie będę się przecież z nikim walił po mordzie ani – sytuacja w pewnym sensie przeciwna – fizycznie uprawiał miłości. Słowem, w debacie publicznej moja męskość wydaje mi się zupełnie nieprzydatna i mogę ją sobie w buty wsadzić.
Jak już wspomniałem, o określeniu „Matka Polka” dawno bym już zapomniał, a o wyrażeniach „babcia z przymusu”, „polska dziewczyńska” czy „morowe panny” to bym w ogóle nawet nie wiedział, gdybym ich z wrodzonej rzetelności (nie wiem, czy męskiej) nie wyczytał z tekstów opublikowanych na okoliczność poprzedniej części debaty, w której z kolei brały udział wyłącznie kobiety. Tym bardziej określeń tych i wyrażeń nie użyłbym w stosunku do kobiet, które znam osobiście, nieosobiście albo i nie znam wcale. Powiem więcej – i tu się pewnie niejednemu tudzież niejednej narażę – o żadnej z nich nie pomyślałbym jako o Polce. W każdym razie nie w pierwszym, drugim ani nawet nie w trzecim rzędzie. W moim mniemaniu obrażałoby to ich indywidualne, jednostkowe i zawsze oryginalne jestestwo. Ich inność i niepowtarzalność. W ogóle odnoszę przykre wrażenie, że ci, co mówią i myślą o sobie przede wszystkim jako o Polakach, Niemcach, Rosjanach itd. nie bardzo wiedzą, co zrobić ze swoim „ja”, w którego istnienie chyba mocno powątpiewają, skoro niczym brzytwy chwytają się tożsamości zbiorowych i używają ich jako własnych. Tego wątku nie będę jednak kontynuował, bo każdy może go z tego miejsca pociągnąć sam – w którą stronę mu będzie wygodniej.
Skoro już powiedziałem, co powiedziałem, nikogo chyba nie zdziwi, że termin „literatura kobieca” niewiele dla mnie znaczy, choć kobiety i owszem, znaczą, i to bardzo wiele. A najbardziej te, których imion nie będę rzucał na pastwę publicznych forów. Na to mam zbyt duży do nich szacunek, a w indywidualnych przypadkach nawet coś więcej.
Termin „literatura kobieca” niewiele dla mnie znaczy, bo przecież tak marne teksty jak, powiedzmy, Dorota Masłowska równie dobrze mógłby pisać mężczyzna, a wręcz niejeden to robi (choć jeśli nie nazywa się Dorota Masłowska, to może i nikt mu ich nie opublikuje, niekoniecznie ze względu na płeć), więc nie ma sensu pastwić się z tego powodu akurat nad kobietami. Natomiast literatura pisana przez kobiety czy o kobietach interesuje mnie dokładnie z tego samego powodu, co każda inna literatura. Otóż ciekawi mnie po prostu punkt widzenia autora, obojętnie jakiej płci.
Tak między nami, to nie wiem, jak w Warszawie czy we Wrocławiu, ale my tu w Legnicy na co dzień nie debatujemy o literaturze (kobiecej czy niekobiecej) ani o Polsce. Rozmawiamy sobie ot tak, o różnych duperelach, czyli „o życiu”. O miłości, przyjaźni, samotności, rodzinie, pieniądzach, o pracy i bezrobociu, umowach śmieciowych, sukcesach i porażkach, wizytach u onkologa, menopauzach i andropauzach, pogrzebach, smutkach i radościach, przemijaniu i tym podobnych drobnych sprawach. Czyli zwyczajnie, mniej więcej jak wszędzie na świecie. Czasem ktoś mnie wprawdzie zaczepi o sprawy kultury, ale to raczej z grzeczności. Bo akurat znane mu są moje dziwaczne, nieżyciowe zainteresowania.
Dlaczego zazwyczaj nie rozmawiamy o literaturze (kobiecej czy niekobiecej) i o Polsce? Jak każdy, mam swoją teorię na ten temat. Otóż wydaje mi się, że o Polsce i literaturze – i o kulturze w ogóle – debatują głównie ci, którym za to płacą, a więc rozmaici „eksperci” od polskości i literackości (tudzież uprawiający politykę czy tworzący kulturę zawodowo). Ewentualnie ci, dla których zapłatą za publiczne wyrażenie swojego zdania jest poczucie wyższości nad tymi, którzy mają inne zdanie w tym temacie. Wszyscy oni załatwiają po prostu swoje prywatne interesy. Tymczasem przeciętna Matka Polka nie wie nawet, że jest Matką Polką – i to zupełnie za frajer – i że ma jakiś swój wizerunek we współczesnej literaturze polskiej, na którą nikt się jakoś nie rzuca, że zacytuję Poetę (przepraszam, że mężczyznę).
Zdaję sobie sprawę, że pewnie zanadto upraszczam i przejaskrawiam, ale czyż nie tak właśnie prowadzi się „debatę publiczną”? Ale może się nie znam i na tym.
Grzegorz Tomicki
Pierwodruk: biBLionetka, Biuro Literackie
Dodaj komentarz