O rozumieniu samym przez się
Kiedy byłem jeszcze małą dziewczynką, przymuszono mnie raz na lekcji języka polskiego do napisania wypracowania na temat „Dlaczego lubię czytać książki”, a może „Dlaczego powinniśmy czytać książki”. Przepraszam za brak precyzji, ale w międzyczasie z małej dziewczynki dawno już wyrosłem – i to na kogoś zupełnie innego – i mam prawo nie pamiętać.
Doskonale natomiast pamiętam, iż temat ten bardzo mi odpowiadał. Należał bowiem do tych nielicznych, które, jak mniemałem, dawały mi niepowtarzalną szansę wykazania się swoimi nieprzeciętnymi zdolnościami, o których tymczasem jakie takie pojęcie miałem wyłącznie ja. Szybko się jednak okazało, że z tym wykazywaniem sprawa nie była znów taka prosta, jaką się zrazu wydawała. Jak się był wyraził pewien (podobno) święty, który znalazł się w podobnej sytuacji: „wiem, dopóki mnie nie pytają, ale jak spytają, to nie wiem ni dudu”.
Pożytki płynące z obcowania z literaturą były dla mnie zrozumiałe same przez się – a tym samym nie były zrozumiane przez mnie. Były jedną z tych oczywistości, nad którymi się w ogóle nie zastanawiałem. Czytałem od zawsze. Nad czym tu się zastanawiać? Lubię czytać, bo warto. Warto czytać, bo lubię. I szlus.
Za taki „szlus” jednak piątek w szkole nie stawiali, przynajmniej za moich czasów, musiałem więc wykrzesać z siebie odrobinę heroizmu i zdobyć się na jakąś bardziej przekonującą refleksję.
Nie wiedzieć czemu, zabrałem się do rzeczy od strony psychologicznej i wydukałem coś o tym, iż dzięki literaturze mamy okazję dowiedzieć się, jak się zachowują w różnych sytuacjach, co myślą i w ogóle jacy są inni ludzie – co przy okazji pozwala nam dowiedzieć się więcej o sobie samych – a wszystko to razem wzięte ma składać się na pełniejszą, dojrzalszą i bardziej świadomą egzystencję (słówka „egzystencja”, o ile pamiętam, raczej nie użyłem).
Powiem szczerze, że odpowiedź ta nie bardzo przekonała mnie samego (choć nauczycielkę, zdaję się, owszem, a dzisiaj to by może nawet przeszła i na studiach tzw. wyższych). Wydała się co najmniej niepełna, nietrafiająca w sedno, o ile nie po prostu chybiona. Przeszedłem jednak nad tym do porządku, racjonalizując sobie ów dysonans w ten sposób, że nie znalazłem akurat odpowiednich słów do wyrażenia tego, co myślę.
Po latach zmuszony jestem jednak obalić tę frajerską wymówkę i odważnie przyznać się do tego, że odpowiedź ta wyrażała właściwie dość precyzyjnie to, co wtedy akurat myślałem – i być może właśnie dlatego była mi tak bardzo nie w smak. Owo „nie w smak”, tak jak to dzisiaj rozumiem, brało się stąd, że wypowiedź moja ujawniała niewygodną dla mnie prawdę o tym, że to, czego szukałem w literaturze – którą kochałem całym sercem – powinienem szukać raczej w psychologii. Ta bowiem nie bawi się w literackie, często piętrowe metaforyzacje, alegoryzacje, symbolizacje, fikcjonalizacje tudzież inne mediatyzacje, a bierze po prostu byka za rogi tak, jak tego byka i jego rogi widzi. Tymczasem nie ciągnęło mnie bynajmniej do biorących życie za rogi książek psychologicznych – ani w ogóle do nauki jako takiej – ale do literatury co się zowie, a więc takich sobie różnych fikcyjnych historyjek o życiu i śmierci.
Miałem zatem dość naiwne wyobrażenia o literaturze jako o zwierciadle łażącym wte i wewte po gościńcach i bezdrożach świata, w którym przeglądają się i odbijają ludzkie losy i dusze. Po latach gapienia się w to zwierciadło nieuzbrojonym okiem doszedłem jednak do wniosku, że czytelniczej przyjemności, owszem, zaznałem całkiem sporo, ale jakoś nie uczyniło mnie to wcale mądrzejszym, w każdym razie nie miałem takiego poczucia (a jak każdy, zadowoliłbym się samym poczuciem). Już jako dorosły – a nawet nieco przejrzały, jak na podobne ambicje – człowiek postanowiłem więc oko swoje jak należy uzbroić i tak zostałem studentem filologiem polskim. Chciałem dowiedzieć się, co też tam w tym zwierciadle się dokładnie odbija.
Na studiach jednak szybko okazało się, że tych tam filologów-akademików nie tylko nie interesuje świat, który się w owym zwierciadle odbija, ale że oni tego świata w ogóle nie uważają za coś realnego, a tylko „przedstawionego”. Jedyny natomiast związek „dzieła literackiego” z rzeczywistością polega według nich na tym, iż twórcą tegoż dzieła jest zawsze człowiek z krwi i kości. Ten jednak jest w dziele – a właściwie poza nim – ukryty pod taką mnogością „instancji nadawczych”, że się do niego w żaden prawomocny naukowo sposób dokopać nie można. A nawet – a jakże – w ogóle nie trzeba! Filologów-akademików bowiem nie interesowały w moich czasach ani autorzy z krwi i kości – ci tylko niepotrzebnie komplikują „problematykę dzieła” – ani gościńce czy niegościńce, ani nawet realny świat, a tylko samo owo zwierciadło!
Krótko mówiąc, na studiach filologicznych poczułem, iż jestem w lesie. A im głębiej w ten las, tym więcej drzew. I tak zamiast uczyć się czegoś o człowieku i świecie, zdobywałem wiedzę z zakresu budowy i zasady działania zwierciadeł, którymi się w ogóle nie interesowałem. A tak głęboko zaszedłem w ten las, że nie wyszedłem z niego, aż nie zostałem doktorem w zakresie zwierciadłoznawsta, na który to fach żaden pracodawca się jakoś dzisiaj nie rzuca. Czemu się zresztą nie dziwię.
Kiedy zrobiłem się jeszcze starszy, a niewiele mądrzejszy – o ile nie głupszy – postanowiłem w końcu pójść po rozum do głowy, odrzucić te wszystkie literackie mecyje, które mnie odgrodziły od rzeczywistości i żywych, nieprzedstawionych ludzi, i zwrócić się do psychologii, która o tych ludziach traktuje wprost, a do której przecież ciągnęło mnie już w podstawówce.
Znalazłszy się w ten sposób – na własną prośbę i odpowiedzialność – w lesie psychologicznym, równie szybko, a nawet dużo szybciej niż w przypadku literatury, zorientowałem się, że współczesna psychologia, która jest „nauką empiryczną”, zajmuje się głównie dowodzeniem własnej empiryczności i tak ogólnie samą sobą.
Żeby się o tym empirycznie przekonać, wystarczy rzucić okiem (nawet nieuzbrojonym) na same tytuły empirycznych artykułów naukowych z fachowych czasopism: Komentowanie komentarzy: o uniwersalnych teoriach i ich przydatności w psychologii społecznej; Dlaczego zupa z kamienia smakuje psychologom społecznym? O wykorzystywaniu manipulacji obciążeniem poznawczym w badaniach społecznych; Racjonalne powody akceptacji koncepcji pseudonaukowych: dążenie do prostoty, społeczny podział pracy w nauce i fałszywe dychotomie pojęciowe; O paranaukowym paradowodzie na paranaukowość nauki, czyli o prowokacji dziennikarskiej, ale nie naukowej; Jak psychologowie akademiccy mogą przeciwdziałać szerzeniu się „szamańskich” praktyk na rynku usług psychologicznych?; Co się kryje w nieistotnych efektach statystycznych? Możliwości zastosowania analizy supresji w psychologii społecznej; Zastosowanie regresji logistycznej w badaniach eksperymentalnych; Schemat powtarzanych pomiarów w ujęciu analizy wielopoziomowej – hierarchiczny model liniowy jako alternatywa dla analizy wariancji z powtarzanym pomiarem; Analiza przyczynowa poza metodą eksperymentalną. Dwa przykłady modeli przyczynowych wykraczających poza schemat eksperymentalny (wraz z rozwiązaniami statystycznymi); Kwestionariusz Potrzeby Poznania – konstrukcja i weryfikacja empiryczna narzędzia mierzącego motywację poznawczą; W sprawie nomotetycznych aspiracji psychologii społecznej; Normy uprawiania nauki w psychologii społecznej umożliwiające publikowanie badań typu stapelowskiego oraz utrudniające ich wykrywanie; Konstrukcja i Weryfikacja Empiryczna Kwestionariusza Zachowań Prospołecznych (PBQ) oraz Paraprojekcyjnego Kwestionariusza Tendencji Prospołecznych (PKTP) dla Młodzieży – i na koniec prawdziwa ciekawostka psychologiczna: Czy krzywe prostują krzywe? Mógłbym tak, oczywiście, cytować bez końca i nadaremnie, ale wolę pospieszyć z puentą.
Jak łatwo zauważyć, znów znalazłem się w lesie, a im głębiej w las, tym więcej drzew, a mniej orientacji w terenie. Rzecz jasna, ani lektura artykułu o Konstrukcji i Weryfikacji Empirycznej Kwestionariusza Zachowań Prospołecznych (PBQ) i Paraprojekcyjnego Kwestionariusza Tendencji Prospołecznych (PKTP), ani studia nad „normami uprawiania nauki w psychologii społecznej, umożliwiającymi publikowanie badań typu stapelowskiego oraz utrudniającymi ich wykrywanie”, ani nawet precyzyjna odpowiedź na pytanie, „czy krzywe prostują krzywe?”, w żaden sposób nie przybliżyły mnie do tego, co myślą, dlaczego zachowują się tak, jak się zachowują, i w ogóle jacy są inni ludzie ani ja sam.
Na koniec umyśliłem sobie tedy, że wyjdę z obu tych lasów – literaturoznawczego i psychologicznego – i zwrócę się wprost do ludzi. I wiecie co? Dopiero teraz zaczynam miej więcej łapać, o co biega. Zupełnie jak wierszu Wallace’a Stevensa: „W pokoju świat jest dla mnie niezrozumiały; / Ale podczas spaceru widzę, że składa się on z trzech, / może czterech wzgórz i jednej chmury”. Prawa, że proste? Ale ileż to się trzeba wcześniej nakombinować, ile lasów przemierzyć i przed iloma się zwierciadłami nawygłupiać, aby to stwierdzić!
Grzegorz Tomicki
Pierwodruk: „Twórczość” 6/2014
Dodaj komentarz