Preparowanie rzeczywistości – Hubert Klimko-Dobrzaniecki, Preparator (recenzja)

Hubert Klimko-Dobrzaniecki, Preparator

Na IV s. okładki Praparatora Tomasz Sekielski napisał: „Po lekturze przyszła mi do głowy groźna myśl. Może sami sobie tworzymy zło w świecie, w którym żyjemy? Czy gdyby bohater Preparatora spotkał wcześniej kogoś, kto zachowałby się wobec niego inaczej, nie byłoby go tutaj, gdzie jest, i nie stałoby się to, co się stało? Sprawca jest więc tylko wykonawcą, ale motorem jesteśmy… my?”

Hm, myśl tyleż słuszna, co oczywista. Nie wiem, na ile „groźna”. Psychologowie od dawna twierdzą, że wszyscy jesteśmy twórcami świata społecznego, w którym żyjemy, w związku z czym wszyscy też odpowiadamy za zło, które się w nim pojawia. Człowiek jest zwierzęciem społecznym, kształtują go systemy i sytuacje (na innym planie także, oczywiście, geny), w jakie wplątuje go życie. Te zaś zdają się być przypadkowe i niezależne od nas. Nie wybieramy rodziny, w której przychodzimy na świat i w której się wychowujemy. Nie mamy wpływu na to, jakich ludzi spotkamy na swojej drodze i jakie odcisną oni piętno na naszej psychice. Nie konstruujemy sytuacji, z jakimi przychodzi nam się mierzyć, ani systemów, w których funkcjonujemy. Owszem, każde nasze zachowanie ma określony wpływ na to, w jakim środowisku żyjemy, lecz jest on nie tylko niewielki (w globalnej skali: minimalny), ale też ostatecznie nieprzewidywalny. Dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane – i vice versa: złe intencje przynoszą czasem dobre skutki.

A zatem, przypadkowość ludzkiego losu z jednej strony, odpowiedzialność za współtworzenie rzeczywistości społecznej – i samego siebie – z drugiej. Czy też inaczej: determinizm i etyka. Oto dwie kluczowe kwestie, jakie wyłoniły mi się w trakcie lektury Preparatora.

Jest jeszcze inna, najbardziej uniwersalna: czym jest w ogóle ludzkie życie? „Co znaczy być”? To pytanie pada w powieści w nawiązaniu do książki Jerzego Kosińskiego Wystarczy być i jego głośnej filmowej adaptacji. Zadaje je sobie osadzony w więzieniu główny bohater i wysłuchujący jego swoistej spowiedzi reporter.

Kim jest tytułowy bohater? Preparatorem – jak jego ojciec – czyli „zimnym doktorem”, „przebieraczem trupów”, „tym, który przygotowuje ludzi na ich ostatnią drogę”, jak brzmią bardziej lub mniej eufemistyczne określenia tego fachu.

W dzieciństwie szykanowany przez dominującą w rodzinie matkę – z jego punktu widzenia – za wszystko, począwszy od jąkania się, poprzez brak ambicji i trudności w szkole, po feralną i niemal symboliczną leworęczność (trudno ocenić, co tu jest skutkiem czego, a co przyczyną). Niemal niezauważany przez biernego zazwyczaj, zrezygnowanego, nadużywającego alkoholu ojca, również preperatora, który jednak ostatecznie wywrze na nim ogromny wpływ. W tym aspekcie książka jest niemal klinicznym przykładem bezwiednego, niezamierzonego powielania losu ojca przez syna. Klasyczne fatum – błędnie zazwyczaj rozumiane przez podlegające mu osoby, nie do końca zrozumiałe także dla specjalistów.

Jednym z kluczowych momentów życia głównego bohatera (w zasadzie też narratora) okazał się obóz OHP w Czechach, kiedy to po raz pierwszy w życiu ukradł, pierwszy raz okradziono jego, pierwszy raz kochał się z kobietą, pierwszy raz kochał w ogóle, pierwszy raz został rogaczem i pierwszy raz w życiu poczuł, że świat mu się wali na głowę. „Wszystko się spiętrzyło w jednej chwili, w tym samym tygodniu, dokładnie mówiąc”.

Czy ten tydzień zaważył na całym jego późniejszym życiu? W jakim stopniu? W jaki sposób zmierzyć bardziej lub mniej ważne momenty własnej egzystencji? Słabo wyedukowany i w ogóle mało raczej bystry bohater idzie na myślową łatwiznę: „Moja Wiera. Gdyby mnie wtedy chciała, gdyby się sprawy potoczyły inaczej. Świat byłby teraz inny. Nie siedziałbym przed panem, nie opowiadałbym o tym swoim marnym życiu, bo nie musiałbym. Miałbym piękne i wspaniałe życie”.

„Piękne i wspaniałe życie”? A kto to może wiedzieć? Może byłoby jeszcze gorsze? Zawsze to wygodniej jednak pomyśleć, że to wszystko przez ten pierwszy, pięknie zapowiadający się, fatalnie zaś zakończony związek. Zwłaszcza, że całą winą obciążyć można kochaną do końca życia, ale wszeteczną Wierę.

Z Wierą zaś zetknął go czysty przypadek. Przypadkowo zatem stał się później nieszczęśliwym mężem i ojcem, frustratem, nekrofilem, kazirodcą, a ostatecznie mordercą siostry i matki? Ślepy los czy wiara w maksymy przekazane mu mimochodem przez ojca, jakoby to „śmierć była lepsza od życia” i „jeżeli w życiu szukać spokoju, to tylko w grobie”? „Nie rozumiałem wtedy – powiada bohater – co miał na myśli, ale teraz dokładnie to rozumiem”? Czy aby naprawdę „zrozumiał”, czy tylko przyjął te ciemne nauki jako najbardziej poręczne wytłumaczenie swoich nieszczęść? A może zadziałały one jako samospełniające się przepowiednie?

Bohatera cechuje typowo ludzkie dwójmyślenie: czego nie umie zaakceptować rozumem, to tłumaczy wyobraźnią. Tak ku pocieszeniu – skoro jest źle, a lepiej być nie może, to niech się przynajmniej będzie wiadomo, dlaczego tak jest. Rodzi to z jednej strony fatalizm: „Całe życie zbudowane jest z nieszczęść. Tylko od czasu do czasu pojawia się na tej cierniowej drodze piękny kwiatek, wtedy można zawiesić na nim wzrok i pomyśleć, że jednak nie jest tak całkiem źle. Oszukiwać się przez tydzień, rok, dwa. Potem wraca się na ten sam dukt i do przodu przez kamienie, kałuże, przepaście”. Z drugiej zaś bunt przeciwko niemu, przebłysk nie tylko instynktu życia, ale i bardziej krytycznego myślenia: „Ale przecież to nie ja wymyśliłem, że lewa ręka jest gorsza od prawej. To wymyśliła zasadniczo moja matka! Ciekaw jestem, co byłoby, gdyby to nie ja, tylko siostra zaczęła pisać lewą ręką? Może też zaczęłaby się jąkać, nie radzić sobie w szkole i w życiu? Przecież to wszystko można odwrócić i myśleć o tym w taki sposób, w jaki o mnie myślano. Jeden drobny szczegół, proszę pana, lewa ręka, i wszystko się zaczyna walić”.

Na takie racjonalne myślenie stać jednak bohatera tylko okazjonalnie – i jedynie w samoobronie, w obronie resztek swojej własnej godności. W stosunku do innych ludzi i całego w ogóle świata używa raczej uprzedzeń, stereotypów, teorii spiskowych i tym podobnych tyleż stronniczych, co nierozumnych wyjaśnień. Czy wszyscy jesteśmy takimi preparatorami rzeczywistości, będącymi jednocześnie przez nią preparowanymi? Czy nieświadomie tworzymy zło, czując się jednocześnie jego ofiarami?

Bohater powieści Huberta Klimko-Dobrznieckiego wydaje się kolejną wersją Adolfa Eichmanna z książki Hannah Arendt. Takiego przykrojonego do naszych czasów. Małego, zagubionego człowieczka, zdolnego do najgorszych czynów, z których znaczenia nie zdaje siebie sprawy. Obie książki wydają są równie przerażające.

Grzegorz Tomicki

Hubert Klimko-Dobrzaniecki, Preparator, Wydawnictwo Od Deski Do Deski, Warszawa 2015, s. 232

Pierwodruk: „Odra” 2015, nr 11