„Stan sprzed”. O jednym (?) wierszu Piotra Sommera
Byłaby samowystarczalna
gdyby nie bułki, kawałek
mięsa i te lekarstwa
które trzeba wydzwonić,
wystać albo sprowadzić,
bo ludzie i ich sprawy
w siedemdziesiątym ósmym
roku życia liczą się chyba
mniej, choć z drugiej strony
poza matką, ojcem, synem,
dopóki jemu się nie urodziło
dziecko, a więc i w końcu
wnukiem, liczył się mało
kto. Ludziom się raczej miało
za złe ich nieuczciwość,
spryt i złe maniery, mierzone
tą szczególną miarką, co trochę
przypomina przeciwdeszczowy
płaszczyk z ceraty, czarny
połyskujący płaszczyk
z guzikami, który raz przyszedł
w paczce od Natalki i miał o-
słonić przed ulewą dwoje
albo i troje luda i jeszcze
coś z drobiazgu.
Niektórych nie osłoni, bo
nie żyją, inni nie kwapią się
odezwać, ale są, to i nie trzeba
ciągle o nich myśleć, wystarczy
zadać im pytanie o brakujące
hasło do krzyżówki, a potem
skupić się na sobie i chorobie, tak,
prawda, że śmiertelnej.
(Z tomu Dni i noce Piotra Sommera, Biuro Literackie, Wrocław 2009)
Pokuszę się o stwierdzenie, że tę prostą z pozoru liryczną narrację można odczytywać na dwa różne sposoby, czyli łącznie na trzy: na dwa te sposoby z osobna i na oba jednocześnie.
Po co jednak utrudniać sobie życie i komplikować coś, co może skomplikowane w ogóle nie jest? Otóż główna przeszkoda w „poczciwym” odczytaniu powyższego wiersza Piotra Sommera dotyczy niepewności co do nadawcy lirycznego monologu i po raz pierwszy pojawia się w wersie piątym, gdzie po fragmencie „Byłaby samowystarczalna / gdyby nie bułki, kawałek / mięsa i te lekarstwa / które trzeba wydzwonić, / wystać albo sprowadzić” pojawia się zgoła w tym miejscu nieoczywiste „bo”: „bo ludzie i ich sprawy / w siedemdziesiątym ósmym / roku życia liczą się chyba / mniej”. Kto wypowiada te słowa? Syn czy matka?
Jeżeli słowa te wypowiada syn, mówiący o swojej matce – co w kontekście całego tomu nasuwa się w sposób najbardziej naturalny – który dostarcza wspomniane bułki i mięso oraz usilnie stara się o lekarstwa, to opinia, iż ludzie w pewnym wieku „liczą się mniej”, byłaby co najmniej niestosowana. Bo mniej dla kogo? Na pewno nie dla akuratnie dbającego o matkę syna. Chyba że ową akuratność traktować autoironicznie, na co naprowadza równie niestosowna uwaga o „samowystarczalności”. Według tej wykładni moglibyśmy cały fragment potraktować jako wyrzut czyniony samemu sobie za niedostatecznie troskliwą właśnie opiekę nad matką. Powodem tego mógł być brak czasu, który trzeba było poświęcać także ojcu, synowi, a potem i wnukowi, którzy pojawiają się w następnych wersach i też są owymi najbliższymi, poza którymi „liczył się mało kto”. Nie wspominając o innych, licznych zapewne i absorbujących codzienną egzystencję problemach i zatrudnieniach.
Owo „nieliczenie się” z ludźmi w pewnym wieku może być też ironiczną pretensją skierowaną w stronę określonych instytucji, niezbyt dbałych o to, by zapewnić starszym ludziom godziwą opiekę, a choćby stały dostęp do lekarstw, w efekcie czego trzeba je „wydzwonić, wystać albo sprowadzić” nie wiadomo skąd, a może i za co.
Jakiekolwiek byłyby motywy wyartykułowania wspomnianej pretensji, kwestia nadawcy wypowiedzi wydaje się co najmniej problematyczna. Narracja prowadzona jest w trzeciej osobie – brak w niej jakichkolwiek gramatycznych wskaźników osobowych i rodzajowych: nadawcą może być zarówno mężczyzna, jak i kobieta, a więc syn, matka albo ktoś trzeci (na przykład jakaś nadrzędna instancja nadawcza). Kontekst natomiast w odniesieniu do tej akurat kwestii jest celowo, jak się wydaje, i przemyślnie niedookreślony lub nawet mylący, co sprawia, iż sytuacja liryczna przedstawia się w sposób nader nieoczywisty.
Nie mając pewności co do tego, kto mówi, nie możemy prawomocnie rekonstruować stojącego za wypowiedzią – jako jej uzasadnienie – systemu zasad i motywacji, według których została ona zorganizowana. Zakryty pozostaje przed nami nie tylko jej globalny sens, ale nawet poszczególne znaczenia. Ale czy rzeczywiście?
Zasada podmiotowej nieokreśloności, która subtelnie anonsuje się we fragmencie pierwszym (wersy 1-14), konsekwentnie realizowana jest we fragmencie drugim (wersy 14-25), który podobnie jak pierwszy jest jednym rozbudowanym zdaniem złożonym. Wyraża się w nim rodzinna, czuła, opiekuńcza postawa podmiotu wypowiedzi, co dokonuje się poprzez swobodnie rozwijający się obraz metaforyczny, w którym „szczególna miarka”, jaką się „mierzy” wartości „świata” względem rodziny zewnętrznego, przyjmuje nieoczekiwanie zrazu postać „przeciwdeszczowego płaszczyka z ceraty”, która to metafora staje się bardziej zrozumiała dzięki rozwijającej ją peryfrazie rodzinnej troski: „miał o- / słonić przed ulewą dwoje / albo i troje luda i jeszcze / coś z drobiazgu”. Ludzie zatem są o tyle „nieuczciwi, sprytni i mający złe maniery”, o ile to zagraża, szkodzi lub po prostu może w jakikolwiek sposób okazać się niekorzystne dla rodziny, co też konstatowane jest zupełnie świadomie i z odpowiednim autoironicznym dystansem (psychologowie zauważyliby tu stronniczość na rzecz grupy własnej).
Fragment ostatni, jako osobna, jednozdaniowa strofa (wersy 26-33), zaczyna się mocnym akcentem stwierdzenia daremności tej troski: „Niektórych nie osłoni, bo / nie żyją”, a kończy się nieuchronną puentą: „a potem / skupić się na sobie i chorobie, tak, / prawda, że śmiertelnej”. Ta ostatnia na poły melancholijna, na poły dramatyczna refleksja w sposób najbardziej zdecydowany kwestionuje synowskie autorstwo całego monologu, dotąd mimo zastrzeżeń uznawanego za najbardziej jednak prawdopodobne: śmierć matki i związane z nią synowskie uczucia jawią się bowiem jako motyw przewodni całego tomu i jego najistotniejszy temat.
Tymczasem jednak „skupianie się na sobie i [swojej] chorobie” skłonni jesteśmy przypisać raczej matce. Byłoby to możliwe pod warunkiem potraktowania utworu jako wypowiedzi realizowanej w mowie pozornie zależnej. Rzeczywiście, odczytanie takie wydaje się całkiem dorzeczne i ani pod względem formalnym, ani psychologicznym nie można go w żadnym miejscu zakwestionować.
Wspomniana na początku „samowystarczalność” byłaby wówczas (auto)ironicznym określeniem własnej kondycji i ogólnej egzystencjalnej sytuacji oraz wyrazem poczucia dojmującej bezsilności. Wyrażenie „choć z drugiej strony” z wersu dziewiątego wciąż oznaczałoby zmianę kierunku we wzajemnym, subiektywnie postrzeganym, oddziaływaniu w relacji „świat” – podmiot, lecz podmiotem nie byłby już syn, lecz matka. Tym samym określenia „ojciec”, „matka”, „syn”, „wnuk” oznaczałyby inne osoby, tym razem z matką (a nie synem) jako punktem odniesienia dla całej genealogicznej struktury rodziny.
Ostatnie zdanie-strofa tak czy inaczej pozostaje smutną pointą zarówno wiersza, jak i życia. I to bez względu na to, przez kogo formułowaną. Albowiem możliwość przypisania autorstwa całego monologu synowi nie może zostać ostatecznie porzucona. Mówiąc mało poetycko: nie można jej w żaden sposób sfalsyfikować.
Piotr Sommer daje nam zatem w istocie dwa wiersze w jednym, zależnie od arbitralnie przyjętej perspektywy. Lubię myśleć, że otrzymujemy także pewną ich dialektyczną, zdialogizowaną syntezę. Śmiertelna choroba matki dotyczy wszak zarówno jej samej, jak i jego, jej syna. I choć ich związane z chorobą i nadchodzącą śmiercią refleksje siłą rzeczy muszą być osobne – podobnie jak samo to egzystencjalne doświadczenie – łączy je pewna zasadnicza wspólnota odczuwania, która wyraża się właśnie w owej konsekwentnie, aczkolwiek bardzo subtelnie przeprowadzonej dwupodmiotowości wiersza. Bo choć obie podmiotowe perspektywy są różne, to wyrażają w pewnym sensie to samo.
Taki byłby konsolacyjny aspekt tej domniemanej syntezy, który jest mi osobiście bardzo bliski. Mniej budujący natomiast jest fakt, że owo wspólnotowe „to samo” wyraża jednak refleksję, która sama w sobie budująca bynajmniej nie jest: zawsze jesteśmy w „stanie sprzed” śmierci kogoś nam bliskiego albo naszej własnej, czy to do nas dociera, czy nie, i choć wszyscy będziemy doświadczać tego podobnie, to jednak przecież każdy z osobna, samotnie. Ale na to już żaden wiersz nic nie poradzi.
Grzegorz Tomicki, „Twórczość” 4/2014
Autor: Piotr Sommer
Tytuł: Dni i noce
Wydawca: Biuro Literackie
Miejsce i data wydania: Wrocław 2009
Stron: 92
ISBN: 9788360602942
Dodaj komentarz