Tu nasi, tam Ruscy, czyli wałkowanie po polsku
Paweł Goźliński w „Gazecie Wyborczej” opisuje, jak to wybrał się dla przyjemności do teatru, gdzie żadnej przyjemności jednak nie zaznał. Spodobała mu się wprawdzie muzyka i światło, ale „za kiczowatą, zmieniającą aktorów w niezdarne figurki choreografię” nie zapłaciłby ani grosza, za obwieszczenie czego sam zainkasował parę groszy od „Gazety”.
Pal licho te grosze, które inkasują lub nie inkasują choreografowie i literaci – choć „Gazeta” płaci dużo lepiej niż „Twórczość” – chodzi o to, że nie po to człowiek chodzi do teatru, aby podziwiać muzykę i światło, choćby je dołączono do nie wiem jak udanego przedstawienia. Tymczasem przedstawienie było całkiem nieudane: „Trudno, nie wyszedł ten Irydion, choć paru teatralnym rzemieślnikom przedstawienie to wstydu nie przynosi” (muzyka, światło etc.).
Przedstawienie było nie tylko całkiem nieudane, ale w ogóle niczego nie dało się z niego zrozumieć. Potwierdziła to nawet pewna bliżej nieznana „znana aktorka, która z wieloma reżyserami współpracowała i niejedno w teatrze przeżyła”. Taż na pytanie dociekliwego publicysty o to, „co zrozumiała z Irydiona, którego Andrzej Seweryn wystawił w poniedziałek na 100-lecie Teatru Polskiego w Warszawie”, odpowiedziała: „Tyle, że tu są nasi, a tam są Ruscy”, za co nie zainkasowała ani grosza, a szkoda, bo dowcip przedni.
Podbudowany tudzież zainspirowany wyznaniem znanej aktorki, Goźliński pospieszył ze swoim: „Ja nie zrozumiałem nic, chociaż naprawdę się starałem pojąć, po co tekst Krasińskiego został wywleczony na scenę”. Musieli sobie z miejsca przypaść do gustu – znana aktorka i naczelny publicysta – nic tak bowiem nie zbliża, jak porozumienie we wspólnym niezrozumieniu.
Już nawet oczyma duszy widziałem tę rzeszę ośmielonych czytelników „Gazety”, którzy wtórują naszej odważnej parze, obwieszczając urbi et orbi: „My też, my też nic z tego nie zrozumieliśmy! Trzy godziny siedzieliśmy na d… w teatrze i nie zrozumieliśmy nawet, gdzie nasi, a gdzie Ruscy”, ale się szybko zreflektowałem. Bo też iluż czytelników „Gazety” mogło być jednocześnie widzami Irydiona, wystawianego w Teatrze Polskim? Chociaż może się mylę i w Warszawie nie tylko do teatru chodzą, ale i gazety czytają, aby się z nich dowiedzieć, jak rozumieć albo i nie rozumieć tego, co wcześniej sobie obejrzeli.
Ale jeśli się nie mylę, to mogli jeszcze zakrzyknąć: „My też, my też nic z tego nie rozumiemy! Od czasów szkolnych nie rozumiemy z tego Irydiona ni dudu”, albowiem oczyszczająca funkcja wyznania grzechów znana jest nawet tym, którzy nie chodzą ani do teatru, ani do kościoła, ani nie czytają „Gazety”.
Dlaczego jednak oni wszyscy tak ochoczo, dziarsko i odważnie tego Irydiona nie zrozumieli, skoro, jak twierdzi publicysta, to „fantastyczny tekst z fantastyczną historią”? Odpowiedź jest dziecinnie prosta: Irydiona nie da się zrozumieć z tego względu, iż Krasiński dla zgrywy napisał go w obcym języku.
Zdemaskowawszy ten literacko-teatralny przekręt, publicysta postanawia walnąć z grubszej rurki, choć starożytnym zwyczajem czyni to pod pozorem pochwały: „Jestem wdzięczny Andrzejowi Sewerynowi za to, że Irydionem w swojej reżyserii dowiódł niezbicie, że polski dramat romantyczny to dziś literatura obca. Czas najwyższy przyjąć to do wiadomości i przestać się łudzić, że z pomocą Irydiona, Nie-Boskiej, Dziadów czy Balladyny coś sobie wzajemnie powiemy do słuchu na temat aktualnej tożsamości narodowej, patriotyzmu, wiary ojców naszych i Kościoła naszego dzisiejszego, polityki polskiej, ekonomii czasów kryzysu itd.”.
Piękna myśl i można by ją z grzybkami podać, jak mawiał Witold. Tak się nawet rozochociłem, że czekałem na dalej idące posunięcia. Na przykład na to, że autor stwierdzi, iż całe to zamieszanie wokół wieszczów i uporczywe trzymanie się „uświęconych tradycją”, „ponadczasowych” dzieł literatury polskiej to nic innego jak zjawisko pławienia się w cudzym blasku. Zawsze to bowiem piękniej i wznioślej trzymać się Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego, niż pospolitować się z autorem całkiem współczesnym i żadną tradycją jeszcze nieuświęconym, a nawet w poświeconej ziemi jeszcze niezakopanym. Albo że powie, iż molestowanie Polaków paradygmatem romantycznym przynosi taki głównie skutek, że wprawdzie większość z nich wie, gdzie „nasi”, a gdzie „Ruscy” – gdzie Bóg, a gdzie szatan – za to mało który z nich rozumie język ojczysty, a nawet ludzką mowę w ogóle.
Tu się jednak srogo zawiodłem, albowiem po tym milowym kroku wprzód „Gazetowy” publicysta zrobił kilka milowych skoków wstecz, konstatując: „Żeby z zawikłanego labiryntu obrazów zamkniętych w retorycznych formułach znaczeń wywieść tekst, który będzie «rozmawiał» ze współczesnym widzem, trzeba ogromnej, konsekwentnej intelektualnej i dramaturgicznej pracy. Pracy nad przekładem. Nad osadzeniem kategorii innego świata, innego języka, innego obrazowania we wrażliwości współczesnego widza. Niewiele z tej pracy – która niewątpliwie przynajmniej została rozpoczęta – ocalało w przedstawieniu na scenie Polskiego”.
Recepta jest zatem prosta: aby Krasiński mógł sobie swobodnie porozmawiać z dzisiejszym widzem, trzeba go przetłumaczyć z polskiego na nasze, to jest z języka polskiego na język współczesny. Ale o jakie właściwie języki mogłoby chodzić, skoro wszystko wskazuje na to, że powoli literacka polszczyzna – nie tylko ta romantyczna – to dla większości Polaków język obcy?
Goźliński tymczasem cofa się dalej: „Jeśli chcemy, żeby Dziady, Nie-Boska, Kordian i inne romantyczne teksty wiodły sensowne życie w polskim teatrze, konieczna jest poważna robota dramaturgiczna i równie poważna rozmowa o warsztacie, etyce zawodu, estetyce. Dlatego marzy mi się spotkanie i rozmowa np. Andrzeja Seweryna, Krzysztofa Garbaczewskiego, Jana Klaty i innych – mam wrażenie, że mogliby się od siebie wzajemnie sporo nauczyć”.
W ten sposób tak jakby przepraszał za to, co wcześniej – całkiem dorzecznie – powiedział. Bo przecież skoro „czas najwyższy przyjąć to do wiadomości i przestać się łudzić, że z pomocą Irydiona, Nie-Boskiej, Dziadów czy Balladyny coś sobie wzajemnie powiemy do słuchu”, to o czym właściwie mieliby Seweryn, Garbaczewski, Klata i inni ze sobą rozmawiać? O „poważnej robocie dramaturgicznej” i „pracy nad przekładem”?
Tu się jednak muszę zmitygować po raz kolejny. Bo przecież Goźliński niczego nie mówił o ważnych, istotnych czy fundamentalnych problemach, a tylko o „aktualnej tożsamości narodowej, patriotyzmie, wierze ojców naszych i Kościoła naszego dzisiejszego, polityce polskiej, ekonomii czasów kryzysu itd.”, czyli o rzeczach istotnych tylko o tyle, o ile ich nieustanne wałkowanie sprowadza na ludzkość same nieszczęścia.
Grzegorz Tomicki
Pierwodruk: „Twórczość” 1/2015
Dodaj komentarz