Znawstwo literatury
Skąd się bierze, czym jest i co robi literatura? Czy literaturoznawcy są naprawdę najlepszymi „znawcami” od literatury i tego całego ogromu zagadnień, jaki się z nią wiąże? Czy można posłużyć się innymi niż literaturoznawcze rodzajami narzędzi – np. teoriami psychologicznymi – do interpretowania, powiedzmy, wierszy?
Przede wszystkim, nie uważam, aby „interpretowanie wierszy” byłoby celem samym w sobie (chyba że dla zatwardziałych akademików). Jestem też zdania, że zarówno pisanie wierszy, jak i ich czytanie są po prostu pewnymi przejawami życia duchowego człowieka, przejawami szczególnymi, a nawet – jak twierdzi Ryszard Nycz, i ja się z nim zgadzam – uprzywilejowanymi (literatura jako forma narracyjnego rozumienia, dramatycznego rozwinięcia czy lirycznego wypowiedzenia porządku – i nieporządku – życia). Życie duchowe zaś to nic innego jak życie psychiczne. Psychologia jest zatem tą dziedziną myśli ludzkiej – celowo nie używam określenia: naukową – która wydaje się najbardziej uprawniona do tego, aby owe przejawy badać, czyli analizować i interpretować. Nawet jeżeli są nimi wiersze. Literaturoznawcy są bowiem „znawcami” tylko od układania słów w linie bądź w słupki, w zdania i wersy, w ciągi syntaktyczne i fabularne etc. Badają tzw. „uporządkowanie naddane”, ale przejawem czego jest to uporządkowanie – jakich pragnień, potrzeb czy lęków – i w jaki sposób literatura, wraz ze wszystkim, co ze sobą niesie, oddziałuje na psychikę odbiorców, oraz na samego autora, to już przekracza ich kompetencje. I jeżeli wypowiadają się na ten temat – a z konieczności to robią – wykraczają poza swoją dziedzinę i zabierają głos de facto jako laicy.
Nie ma w tym, oczywiście, niczego nagannego – literatura traktuje dosłownie „o wszystkim”, a nie ma fachowców od wszystkiego. Twierdzę tylko, że literaturoznawcy niekoniecznie muszą być ludźmi najbardziej predestynowanymi do tego, aby objaśniać, skąd się bierze, czym jest, co w istocie robi i jak oddziałuje na ludzi literatura. Literaturoznawcy nie są w zasadzie uprawnieni choćby do tego, aby rozprawiać o ideach, jakie są przez literaturę przekazywane czy o jakich się w niej rozprawia (nie są „znawcami” idei), tym bardziej więc o psychologicznych procesach, jakie do powstawania tych idei prowadzą i które powodują, że idee te trwają lub umierają. Wyrażam to przekonanie jako literaturoznawca, który w pewnym momencie uzmysłowił sobie, iż wiedza z zakresu nauki o literaturze nie dała mu bez mała żadnej wiedzy na temat tego, dlaczego i o czym mu właściwie mówi literatura.
Bo jeżeli, na przykład, wiersze Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego traktują o schizofrenii, to przecież nie godzi się, abym jako badacz tych wierszy rozprawiał wyłącznie o chwytach, tropach i metaforach, ani nawet o parabazach, supozycjach, antymetabolach, paronomazjach, antyfrazach czy doświadczeniu estetycznym jako residuum prawdy. Szczerze mówiąc, jako badacz tych wierszy w ogóle nie mam ochoty mówić o tych rzeczach. Nie chcę być „badaczem owadzich nogów”. Wolałbym raczej podjąć temat, jaki proponuje mi autor, i porozmawiać trochę o schizofrenii. A jeśli już cokolwiek wiem o schizofrenii, to jednak skądinąd, tj. nie ze studiów filologicznych ani z żadnej dziedziny, jakich w ramach tych studiów pobieżnie nauczają.
Chcąc cokolwiek dorzecznego o tych wierszach powiedzieć, powinienem mieć raczej jakiekolwiek pojęcie o abulii, anhedonii, awolicji czy alogii. I tylko dlatego, iż własnym sumptem cokolwiek – wprawdzie nie tyle, ile bym chciał – o podobnych rzeczach się dowiedziałem, ważę się w ogóle zabierać w sprawie tych wierszy głos. Powiem więcej, studiując takie zjawiska jak abulia, anhedonia, awolicja czy alogia, dowiedziałem się przy okazji całkiem sporo o sobie samym tudzież o innych tzw. „normalnych” ludziach, a to może największy profit z jakichkolwiek studiów, jakie człowiek formalnie czy nieformalnie podejmuje.
Wiedza z zakresu psychologii i psychiatrii okazuje się przydatna nie tylko, oczywiście, do badania literatury, w której explicite poruszana jest problematyka psychologiczna (jak Obłęd Jerzego Krzysztonia czy wiersze Tkaczyszyna-Dyckiego właśnie). Jak wiemy, „wszystkie zaburzenia psychiczne polegają na wyolbrzymieniu normalnych skłonności”, jak to ujmuje Philip Zimbardo i jego współpracownicy w jednym z podręczników psychologii.
Po pierwsze, jest to zatem wiedza, która ma kapitalne znaczenie przy analizowaniu każdego ludzkiego zachowania, a więc także zachowań autorów, czytelników, bohaterów literackich czy podmiotów lirycznych.
Po drugie, w pewnym sensie i w pewnym stopniu sama literatura często wyolbrzymia normalne ludzkie skłonności, by tym sposobem zwrócić na nie uwagę i zaprosić czytelników do wspólnej refleksji, co zarówno w treści, jak i metodzie zbliża ją do zagadnień psychologicznych.
Po trzecie, to, co szkocki psychiatra Ronald David Laing nazywa utratą „pierwotnego poczucia bezpieczeństwa ontologicznego” („pewności ontologicznej”), a co uznaje za najbardziej źródłową przyczynę – czy też najbardziej podstawowy objaw – schizofrenii, jest w różnym stopniu doświadczeniem każdego z nas. Całe życie zadajemy sobie przecież pytania o to, kim naprawdę jesteśmy, kim jesteśmy sami dla siebie, a kim dla innych, ile jesteśmy warci, dlaczego się nieustannie zmieniamy, co nas ukształtowało, co nas czeka po śmierci, czy nasz obraz świata nie jest zwykłą fantazją, czy „życie jest snem” itd. Niepewność ontologiczna jest po prostu jednym podstawowych problemów egzystencjalnych człowieka. Jeżeli zaś wierzyć Žižkowi – który pisze o „Realnym – niemożliwym jądrze, antagonistycznym napięciu w samym sercu nowożytnej podmiotowości” – dotyczy to zwłaszcza człowieka współczesnego, ponowoczesnego.
Po czwarte, o ile niepewność ontologiczną można uznać za uniwersalny literacki – i nie tylko – temat, to schizofrenia jako „wyolbrzymienie normalnych skłonności” wydaje się idealną poetycką metaforą. Tym bardziej, że sama schizofrenia jest wprawdzie zaburzeniem często nad wyraz „spektakularnym”, przykuwającym uwagę, intrygującym, ale jednocześnie wyjątkowo tajemniczym, wieloznacznym, dającym się rozmaicie interpretować, zarówno jeśli chodzi o etiologię, przebieg, jak i ewentualne powody ustąpienia. Słowem, stanowi ona „kliniczny” przykład uporczywego egzystencjalnego problemu: dość prostego i wyrazistego w objawach (na zewnątrz), niezwykle zaś skomplikowanego jeśli chodzi o przyczyny powstania i utrzymywania się (od wewnątrz), a co za tym idzie trudnego – o ile nie niemożliwego – do przezwyciężenia.
Biorąc to wszystko pod uwagę, wydaje się, że zakres „znawstwa” literatury, jaki formalnie przysługuje literaturoznawcom, jest po prostu o wiele węższy – choć w swoim zakresie o wiele bardziej szczegółowy – od tego, jakim dysponują psychologowie. Dlatego i nie dlatego najlepsi literaturoznawcy to tacy, którzy wykraczają daleko – w tę czy inną stronę, niekoniecznie psychologiczną – poza zainteresowania swojej własnej dziedziny. Ale skoro najlepsze w nich jest to, co nieliteraturoznawcze, to czy powinniśmy ich jeszcze nazywać literaturoznawcami?
Grzegorz Tomicki
Pierwodruk: „Twórczość” 3/2015
Dodaj komentarz