Jacek Gutorow: Życie w rozproszonym świetle. Eseje
Życie w rozproszonym świetle Jacka Gutorowa niewiele ma wspólnego z drętwymi akademickimi dysertacjami, traktowanymi przez ich autorów jako zawodowy obowiązek czy stopnie do naukowej kariery, nie zaś wyraz ich fascynacji, którymi pragną podzielić się z czytelnikami. To książka pasjonata o autentycznych poznawczych ambicjach i niepohamowanych skłonnościach do wykraczania poza myślowe schematy, które stoją nam na przeszkodzie do krytycznego oglądu samych siebie i świata. To samo można powiedzieć o bohaterach pomieszczonych w książce szkiców. A są nimi pierwszoplanowi myśliciele i twórcy XX wieku: Hans-Georg Gadamer, Ludwig Wittgenstein, Marcel Proust, Antonin Artaud, Franza Kafka, Hannah Arendt (i Martin Heidegger), Edward Said i Jacques Derrida.
Książka ma podtytuł Eseje, a we wstępie autor precyzuje, że są to „eseje o ambicjach biograficznych”, a więc ich celem nie jest opisanie życia bohaterów, lecz zaproponowanie fragmentarycznego – subiektywnego i wybiórczego – zarysu biografii ich „myśli, wyobraźni i wrażliwości”. Nie ukrywa też, że tradycją szczególnie mu bliską jest wypracowana w kulturze anglosaskiej konwencja biografii intelektualnej, „skupiającej się na rozwoju, statusie i miejscu świadomości krytycznej”. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że książka stanowi także znaczący wycinek autobiografii intelektualnej samego Gutorowa, świadectwo jego lektur i ślad przekształceń świadomościowych, jakim uległ pod ich wpływem. Pisze on przecież o autorach, którzy są mu szczególnie bliscy, a więc dobranych według klucza najbardziej osobistego z możliwych. Nie ograniczały go żadne – jak mniemam – zawodowe zobowiązania czy ograniczenia tematyczne.
Podobnie rzecz ma się z doborem formuły gatunkowej. Gutorow nie tylko wybiera esej jako jeden z tych gatunków literackich, które dają największą swobodę co do sposobów konstruowania wywodu, ale jeszcze „przykrawa” go pod własne potrzeby, kładąc nacisk na pewne szczególne jego właściwości, a pomijając inne. Eksplikuje to nader interesująco: „Esej jest próbą myślenia w sytuacji, gdy wyczerpały się wszystkie wielkie narracje i pozostała nam tylko możliwość lokalnej wizji i prowizorycznej prawdy. Pisanie w trybie eseistycznym to pisanie w przeświadczeniu, że nie jesteśmy już w stanie ogarnąć całości, choćby całości własnego, pojedynczego życia, i że istnieją tylko fragmenty, punktowe światła, oderwane intuicje, na podstawie których możemy podjąć próbę rekonstrukcji życia umysłu”. Esej to zatem nie tyle gatunek literacki, ile sposób (próba) myślenia w określonej sytuacji (w domyśle: w epoce ponowoczesności). To celowe zdanie się na fragmentaryczność, intuicje i prowizoryczne tezy. To także nieustanna dialektyka myślenia, ukierunkowanego wzdłuż osi wielorakich opozycji: subiektywizmu i intelektualnej rzetelności, zaangażowania i nieuprzedzonego spojrzenia, żywiołu empatycznej polifonii i krytycznej powściągliwości etc. Słowem, eseista winien umieć przyjmować – niejako na próbę – różne punkty widzenia (myślenia i odczuwania), nie podzielając jednak w zupełności żadnego z nich i przeciwstawiając im kontrpropozycje i kontrargumenty, których umysłowi krytycznemu nigdy zabraknąć nie powinno. Wielość perspektyw służy nie rozmyciu czy rozproszeniu sensów, lecz ich bardziej wielostronnej analizie.
W całej książce i w różnych kontekstach krytycznych pojawia się też ciekawa metafora-pojęcie „scena pisania”, która dla Gutorowa poza sensami lokalnymi niesie także sens dodatkowy, ogólniejszy, dotyczący natury języka jako takiego. Otóż język, jak wiemy, przy każdym jego użyciu przenosi nie tylko treści intencjonalne, zamierzone i celowe, ale także te nieuwzględnione przez nadawcę, mimowolne, choć nieprzypadkowe (a więc nie tylko sygnały, ale i symptomy, jak to się określa w językoznawstwie). Jak pisze autor: „Sposób formułowania myśli, wybór tego, a nie innego słowa, tonacja frazy – wszystko to może się okazać, i najczęściej okazuje, nader znaczące. Dlatego tak wielką wagę starałem się przykładać do momentu językowego. Splatają się w nim wszak treści świadomie i nieuświadamiane, intencjonalne i rozmyślnie marginalizowane, osobiste i przekraczające horyzont osoby”.
Scena pisania to także – podkreśla Gutorow – przestrzeń spotkania autora i czytelnika, miejsce ich interakcji. Na tej scenie autor – poprzez dzieło – spotyka swojego odbiorcę, a odbiorca występuje jako współtwórca, wzbogacający i przetwarzający znaczenia i sensy zaproponowane przez autora, wprowadzający je w swój własny krwioobieg: „Z jednej strony odnajdujemy w sobie intencję tekstu, z drugiej zaś w samym tekście odkrywamy siebie”. To właśnie w ten sposób dokonuje się rozwój intelektualny odbiorcy, rozwój jego wrażliwości, wyobraźni i (samo)świadomości.
Metafora „sceny pisania” niesie ze sobą oczywiście o wiele szersze jeszcze konotacje – kłaniają się nie tylko Szekspir i de la Barca, ale i Erving Goffman, współcześni psychologowie społeczni i inni – co jednak nie czyni jej mniej użyteczną. Jest nawet przeciwnie, skłania ona do refleksji bardziej ogólnych, pobudza do myślenia różnych kierunkach i na różnych płaszczyznach.
W krótkiej recenzji nie sposób odnieść się nawet pokrótce do wszystkich – choćby tylko najistotniejszych – problemów, jakie w swojej książce porusza autor. Doniosę więc tylko, że dla mnie osobiście najbardziej pouczające okazały się dwa teksty poświęcone Ludwigowi Wittgensteinowi, w których Gutorow przeprowadza wyjątkowo fortunne – moim zdaniem – powiązanie biografii filozofa z jego dziełem. Dotyczy to zwłaszcza doświadczenia frontowego Wittgensteina i pisanego w jego trakcie Traktatu logiczno-filozoficznego.
Punktem wyjścia do rozważań nad związkiem filozofii i egzystencji Wittgensteina jest dla Gutorowa stwierdzenie, że „choć jego życie i dzieło tworzą nierozerwalną całość, to nijak do siebie nie przystają, a nawet więcej – w dużej mierze sobie przeczą”. Punkt dojścia stanowi zaś konstatacja, iż bynajmniej sobie one nie przeczą, a nawet jak najbardziej do siebie przystają, aczkolwiek najczęściej w sposób niebezpośredni, paradoksalny i/lub ironiczny. Każdego, kto czytał Traktat, uderzać muszą jego pewne zasadnicze niekonsekwencje, niespójności czy wręcz sprzeczności. Jakby jego główny zrąb pisał inny autor-człowiek (zapis celowy) niż ten, który wyciągnął i dopisał do niego końcowe wnioski. Bo też rzeczywiście tak było! Wittgenstein w trakcie pisania swojego przełomowego dzieła przeżywał być może także najbardziej przełomowe w swoim życiu doświadczenie egzystencjalne, jakim był udział w I wojnie światowej. Do wojska zgłosił się w sierpniu 1914 roku, wiosną 1916 na własną prośbę trafił na pierwszą linię frontu. Było to dla niego doświadczenie w pewnym sensie pozytywne. Jak pisał w jednym ze swoich dzienników: „Wojna uratowała moje życie, nie wiem, co bym bez niej zrobił”. Nie wdając się w szczegóły, możemy przypuszczać, że w swoim własnym mniemaniu to właśnie dzięki wojnie przejrzał na oczy, także jako naukowiec. „Nie da się zrozumieć tekstów Wittgensteina bez odniesienia do stawianych przez niego podstawowych pytań egzystencjalnych” – komentuje Gutorow. Od siebie dodam – i vice versa: nie da się zrozumieć charakteru jego pytań egzystencjalnych bez odniesienia ich do zawartych w jego tekstach refleksji.
Życie filozofa oświetla zatem jego dzieło, a dzieło ze swojej strony rzuca snop światła na jego egzystencję. I to nie tylko w przypadku Wittgensteina. A że jest to światło najczęściej rozproszone? Co do mnie, to od dawna uważam, że podział na życie i dzieło jest mocno przereklamowany, a w gruncie rzeczy sztuczny. Niestety, tylko w ten sposób możemy poddawać analizie ich wzajemny związek. Z tego samego jednak powodu, dla którego analiza ta jest w ogóle możliwa, jest ona także obarczona wspomnianymi wyżej ułomnościami. Cóż, wszystko to może z tego powodu, iż „intelekt nie jest skonstruowany po to, aby rozumieć atomy czy nawet samego siebie, lecz aby sprzyjać przetrwaniu ludzkich genów”, jak to ujął E.O. Wilson. Przypadek Wittgensteina jest o tyle szczególny, że filozof nie tyle werbalizuje podobne przekonanie, ile je za pomocą języka „pokazuje”. A to w ten sposób, iż używając języka, dowodzi jego nieprzystawalności do czegokolwiek poza sobą. W tym (rozproszonym) świetle Traktat logiczno-filozoficzny jawi się jako zamierzony i spektakularny przykład całkowitej porażki języka i Logosu jako takiego. Stąd pozornie tylko absurdalna, jakże jednak efektowna i bezwzględna teza filozofa: „Wszystkie tezy logiki mówią to samo. Mianowicie nic”. Czyż nie za takie zdania-lokomotywy go podziwiamy?
Grzegorz Tomicki
Pierwodruk: „Odra” 3/2017
Jacek Gutorow
Życie w rozproszonym świetle. Eseje
Wydawnictwo Ossolineum
Wrocław 2016
Stron: 320
Dodaj komentarz