Magdalena Grochowska: Ćwiczenia z niemożliwego
W Wypalaniu traw Wojciech Jagielski, aby wyeksplikować autorytarny rys osobowości głównego bohatera książki, opisał wnętrze jego domu: „Dom Terre’Blanche’a w miasteczku przypominał muzeum. Na kredensach, szafkach i półkach stały rozmaitej wielkości popiersia, figurki, koni i żołnierzy, a ściany obwieszone były barwnymi flagami dawnych burskich republik, starymi karabinami, bandolierami i ładownicami. Z fotografii i obrazów spoglądali burscy bohaterowie, przywódcy z czasów wędrówki na Wielki Step, komendanci partyzanckich armii, prezydenci niepodległych burskich republik. Brodaci, o surowych twarzach i spojrzeniu, w polowych mundurach i kapeluszach, od dzieciństwa byli dla Eugène’a wzorem”.
Wydaje się, że podobnie umeblowane umysły mają niektórzy uczestnicy naszego – i nie tylko naszego – życia literackiego. Pełno w nich popiersi, figurek, sztandarów, starych karabinów, bandolierów, ładownic tudzież wizerunków brodatych bohaterów o surowych twarzach i spojrzeniu. Słowem, przypominają one muzea, w których przechowuje się zinstytucjonalizowane, „uświęcone autorytetem tradycji” wartości, od których ignorantom – a są nimi wszyscy ci, którzy zechcieliby je podważać – wara. A jeżeli je w ogóle poddawać jakiejkolwiek krytyce, to nie po to, aby tchnąć w nie nieco życia – które w międzyczasie zdążyło już cokolwiek skamienieć – ale by je tym dobitniej potwierdzić i tym skuteczniej zakonserwować.
Nie wiem jak inni, ale kiedy słyszę o kolejnych sesjach naukowych poświęconych Schulzowi, Gombrowiczowi, Witkacemu, Miłoszowi, kiedy w rozmaitych składach tanich książek oglądam kolejne tomy poświęcone poznawaniu Miłosza, odkrywaniu Szymborskiej, odczytywaniu Herberta, z przerażeniem stwierdzam, że sukcesywnie maleje, a może i przepada z kretesem cały mój wcześniejszy, niczym nieskrępowany zachwyt, jaki miałem dla tych wszystkich pisarzy. Przez to ich nieustanne nicowanie, maglowanie, prześwietlanie, przepytywanie, przepisywanie, przetrzepywanie, tropienie, odzyskiwanie, przywracanie, podglądanie, zaglądanie im przez ramię, do głów, serc, łóżek i gdzie tam komu przyjdzie jeszcze do głowy. Przez to podziwianie, cmokanie, klaskanie, achanie i ochanie. Przez „znanie się”, wyjaśnianie, eksplorowanie, interpretowanie. Przez podawanie za przykład i niedościgniony wzór. Przez porównywanie i tęsknoty za niegdysiejszym śniegiem: „to już ostatni, co tak poloneza wodzili!”. Tak oto wodzili owi pisarzowie poloneza, wodzili, aż się w kamienne pomniki zamienili. A zamieniwszy się – co ciekawe – wodzą jakoby jeszcze zgrabniej i pewniej niż wprzódy.
W podobnym też nastroju – a więc cokolwiek znużony owym wodzeniem, zwodzeniem tudzież zawodzeniem – sięgnąłem po książkę Magdaleny Grochowskiej Ćwiczenia z niemożliwego, w której na czwartej stronie okładki znajduję taki oto anons Wojciecha Tochmana: „Podejrzewam, że dla wielu czytelników, zwłaszcza młodych, bohaterowie książki Magdaleny Grochowskiej to już tylko kamienne pomniki. Jednak pod piórem mądrej i wrażliwej reporterki zimne posągi miękną i dostają rumieńców. Czy znajdzie się wśród nas ktoś, kto w losie chociaż jednego z bohaterów nie dostrzeże choćby cząstki samego siebie? W sposobie myślenia, dramacie wyborów, samousprawiedliwianiu własnych małości czy niedoskonałości, błędów i porażek? Mądra i wielka książka. Dokument imponujący, głęboki, porywający w czytaniu”.
Noty z czwartych strony okładek to w ogóle osobny dział piśmiennictwa czy też rodzaj konwencji literacko-promocyjnej, operującej gdzieś w okolicach panegiryku i hymnu pochwalnego z jednej strony, a marketingu i reklamy z drugiej. Toteż szczerze odradzam branie sobie zbyt głęboko do serca doniesień o tym, jaką to „mądra i wielką książkę” – oraz „imponującą, głęboką i porywającą w czytaniu” – napisała „mądra i wrażliwa reporterka”. Toż po takim dictum strach nawet tę książkę czytać. Bo jeśli się okaże, drogi czytelniku, że ci to dzieło jednak nie zaimponuje oraz cię, co gorsza, nie porwie, to będzie znaczyło jak nic, żeś nie tylko ignorant i półanalfabeta, co to prawdziwych wielkości nie jest w stanie docenić, ale i zwykły głupek, ślepy i głuchy na wszelką mądrość. A przecie stoi jak wół, że jest to „książka mądra i wielka”! A ten kto ci to mówi, musi być kimś jeszcze większym i mądrzejszym, skoro ową mądrość i wielkość jest w stanie ogarnąć i należycie docenić.
Pal licho ową mądrość i wielkość, bo skoro takie Google na hasło „mądra książka” daje w 17 sekund ok. 76000 wyników, a na „wielka książka” bez mała drugie tyle – co prawda, na pierwszym miejscu widnieje niejaka Wielka księga cipek, a na trzecim Wielka księga siusiaków – to wielkich i mądrych książek mamy na świecie więcej niż mądrych i wielkich ludzi, łącznie z tymi, którzy już dawno nie żyją. Szczerze mówiąc, to w ciągu 17 sekund nie przychodzi mi do głowy ani jeden człowiek, który byłby jednocześnie mądry i wielki. Ale może to wina mojego przesadnie podejrzliwego charakteru, że nie mogę dopatrzyć się w ludziach pomników, a tylko takich bardziej lub mniej ułomnych osobników jak – nie przymierzając – ja sam. Czyli takich, których można, wedle uznania, lubić albo i nie lubić, cenić albo i nie cenić, kochać albo w ogóle nie zauważać itd. Pomniki wprawdzie też można lubić albo i nie lubić itd., wprzódy jednak trzeba w ogóle uznać ich pomnikowość.
Takie właśnie opowieści o pomnikach, które jednak jakimś cudem nie przestały być ludźmi – na wzór „papieża, który pozostał człowiekiem” – czy też o pomnikach „z ludzką twarzą”, serwuje nam w swojej książce Agnieszka Grochowska. Mamy tu dość popularny – by nie powiedzieć: dyżurny – pakiet pomników: Czesław Miłosz, Jerzy Giedroyc, Jerzy Andrzejewski, Jarosław Iwaszkiewicz, Józef Czapski, Krzysztof Kamil Baczyński i inne bardziej lub mniej pomnikowe postacie polskiej kultury z akcentem na kulturę literacką. Czy rzeczywiście „pod piórem mądrej i wrażliwej reporterki zimne posągi miękną i dostają rumieńców”? Ja w każdym razie przy lekturze tych tekstów kilkakrotnie rumieńcem się oblałem, a w jednym przypadku o mało nawet nie spłonąłem.
Bo czy wyobrażacie sobie państwo, żeby dzisiaj jakiś początkujący poeta rozpoczynał list do, powiedzmy, Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego wyznaniem: „Uwielbiam Pana”? Dzisiaj zabrzmiałoby to nie tylko dwuznacznie, ale nawet zupełnie jednoznacznie, choć nie było tak może w roku 1930, kiedy początkujący poeta Czesław Miłosz pisał swój tekst znany w historii literatury polskiej pod nazwą „pierwszego listu do Iwaszkiewicza”. I właśnie owym dwuznaczno-jednoznacznym tropem postanowiła pójść autorka w rozdziale zatytułowanym znacząco Odzyskana miłość. Co łączyło Iwaszkiewicza i Miłosza, który w miarę zagłębiania się w lekturę zaczynałem odczytywać coraz mniej metaforycznie, jak to mam w zwyczaju, a coraz bardziej dosłownie, a nawet, wstyd wyznać, cokolwiek tabloidowo.
A bo też autorka pozostawiła mi niewiele doprawdy miejsca na interpretacyjne uniki, na które się w swojej niepoprawnej poczciwości siliła moja osobista kultura literacka. Oto czytam bowiem o „życzeniach urodzinowych z miłością”, „uwielbieniu i miłości”, „bolesnym stosunku”, „obcowaniu jak cierń w dłoni”, „pierwszej miłości”, o „odsłanianiu się, zdradzaniu najtajniejszych myśli, obnażaniu kompleksów”, „jak to czynią zakochani”, o „uwiedzionym”, który „uwodzi”, o „bezwstydnym przytaczaniu intymnych zapisów z dziennika”, o „uwzniośleniu seksu”, „erotycznych omdleniach”, o „spędzaniu razem czasu” i „pływaniu łódką po Jeziorze Trockim”, o „erotycznej aurze” snów Miłosza: „Brałeś w nim udział Ty, raz «sam w sobie», a drugi raz pewne Twoje elementy wchodziły w całokształt postaci kobiety. Całowała mnie i pieściła owa istota: ukobiecony Ty – a inny znów fragment snu to: miałeś stosunek z mężczyzną, który był umężczyźnioną dziewczyną, z którą rzeczywiście spędziłem kilka nocy. Pierwsze było rozkoszne, drugie – ohydne”.
Czytam dalej o zwierzeniach Miłosza w „siódmym liście do Iwaszkiewicza”: „A więc przeżuwałem Ciebie – wiesz, jesteś mi drogi…”, „Po Twoim wyjeździe przeżywam zupełnie nowe stany uczuciowe”. Czytam o wyznaniach Iwaszkiewicza: „Taka chwila: gdy patrzy się na tych, których się kocha, i nic nie można, oprócz przygryzania ust – a odczuwa się przypływ szału, naprawdę szału, chciałoby się lecieć gdzieś z nożem w zębach, rozedrzeć na strzępy przedmiot miłości albo zamknąć w wieży i torturować głodem – a można tylko przygryzać usta…” (komentarz autorki: „Czy to zazdrość nim miota? Nie wiadomo”). I „od tego czasu wszędzie Cześ…”. I „kochaj mnie jeszcze trochę” oraz, o zgrozo: „Mogłem w maju 1936 roku chędożyć Czesia Miłosza w mickiewiczowskiej celi Konrada u Bazylianów w Wilnie” – tu właśnie o mało nie spłonąłem, ale w porę podparłem się Iwaszkiewiczową melancholijną ironią: „Gdzie teraz Mickiewicz? Gdzie Miłosz, a gdzie Iwaszkiewicz?”.
Gdzie teraz Mickiewicz, Miłosz, Iwaszkiewicz? Pomniki jak to pomniki. Pewnie jeszcze długo, a może i na zawsze pozostaną pomnikami. Ale gdzie teraz jestem ja, biedny i całkiem rozmiękczony czytelnik? Co mi się tu sugeruje? Co miałoby z tego wynikać? Jak na złość, autorka w zasadzie prawie w ogóle niczego nie mówi od siebie (zachowując tzw. obiektywizm), chętnie za to posługuje się mową innych.
Rozdział Odzyskana miłość zaczyna się na przykład od skrótowej charakterystyki obu pomników, której dokonują inne pomniki: „Anielstwo i diabelstwo. Tymi słowami Maria Dąbrowska opisywała zawiłości natury Jarosława Iwaszkiewicza” albo „Egoista i egotysta o «różnych zakrętkach mózgu» – tak widział Czesława Miłosza redaktor «Kultury» Jerzy Giedroyc”. Wprawdzie tekst o „anielstwie i diabelstwie” mogłaby równie dobrze wyśpiewać na przykład Edyta Górniak, a określenie „egoista i egotysta” należy do stereotypowych określeń artysty, jakimi posługuje się tzw. opinia publiczna, ale że zarówno Edyta Górniak jak i tzw. opinia nie mogą uchodzić za autorytety w temacie pomników, tedy nikt się ich o zdanie nie pyta. Chociaż pewnie i oni – jak zresztą my wszyscy – mają swoje „różne zakrętki w mózgu”, może i całkiem ciekawe.
Nawet w zakończeniu Grochowska wyręczyła się autorytetem – i słowami – profesora Andrzeja Zawady (którego chciałem w tym miejscu po kumotersku pozdrowić, jako że w dwóch ważnych momentach mojego życia dwa razy życzliwie uścisnął mi dłoń): „Duch Iwaszkiewicza otrzymał rolę starotestamentowego kozła, który obciążony grzechami całej społeczności i przepędzony na pustynię, pozostawiał społeczność, w naszym przypadku literacką, w poczuciu odzyskanej niewinności”. Tak oto autorka – z niewielką pomocą przyjaciół – stawia kropkę nad i. Czyli zostawia mnie z niczym .
A co z duchami-pomnikami Miłosza i Iwaszkiewicza? Otóż jako bohaterowie tekstu Grochowskiej zrobili oni na mnie raczej niemiłe wrażenie. Ot, dwa koguty, walczące o dominację nad stadem i nawzajem nad sobą. Przeczuleni na punkcie własnej pozycji i wartości. Ten młodszy, kiedy był „mniejszy”, nieprzystojnie przymilał się do drugiego, któremu w to było graj. Po czym, gdy tylko „mniejszy” sam „urósł”, zaczął się wywyższać, doprowadzając do nieuchronnych scysji i wzajemnego obrażania się, i to do tego stopnia, że Iwaszkiewicz „postanawia nie nosić więcej pięknego krawata, prezentu od Miłosza”!
Dość pospolite relacje: „Role się odwróciły. Ten, który wchodzi z paryskiej ulicy, ma za sobą Europejską Nagrodę Literacką i angielskie wydanie Zniewolonego umysłu, urósł. Ten, który przybył z Polski, czuje się «skromny, mętny, pełen rozterki», zmalał”. „Po spotkaniu obaj odnotują wrażenia. Miłosz uświadomił sobie olbrzymi dystans, który zawsze ich dzielił; «jeżeli odrzucać dusery i pochlebstwa, które jedynie go obchodzą, nie zostaje nic». Iwaszkiewicza uderzyła w Miłoszu pycha i fałsz. «Ta ruchliwość oka wydała mi się u niego rzeczą nową i nad wszelki wyraz nieprzyjemną»”.
W późniejszym czasie stać ich było wprawdzie na bardziej „ludzkie” odruchy: „Wobec Iwaszkiewicza nie byłem skłonny do pobłażliwości, kiedy wiodło mi się nędznie – Miłosz tłumaczy Giedroyciowi – ale teraz mogę zdobyć się na wielkoduszność”. I autorka: „Miłosz czuje, że koło ich przyjaźni się domyka, że – obaj starzy i doświadczeni bólem – są teraz równi i stać ich na wyrozumiałość wobec przeszłości”.
A jednak mało to wszystko budujące. Że zmądrzeli na starość? Na to mi nie wygląda. Z powyższego wynika raczej, że do końca posługiwali się żenującymi kategoriami „wyższości”, „niższości” tudzież rzekomej „równości”. Że było ich stać na wielkoduszność i pobłażliwość wobec innych (maluczkich) tylko wtedy, gdy im samym powodziło się lepiej? To chyba żaden powód do chwały. A coś mi się wydaję, że właśnie o chwałę tu chodzi. O sławę i chwałę, że tak to ujmę.
Jeśli o mnie chodzi, to w ogóle unikam określania ludzi jako „wielkich”. Oznaczałoby to bowiem, że jednocześnie pomniejszam innych. A kimże ja jestem, żeby wedle uznania ludzi powiększać albo pomniejszać? Nade wszystko zaś staram się szanować bliźnich jako bliźnich – nie zaś jako pomniki – bez względu na to, jak mnie samemu i im się akurat powodzi albo i nie powodzi.
Grzegorz Tomicki
Pierwodruk: „Twórczość” 4/2013
Autor: Magdalena Grochowska
Tytuł: Ćwiczenia z niemożliwego
Wydawnictwo: Wielka Litera
Seria wydawnicza: Strefa reportażu
Miejsce i data wydania: Warszawa 2012
Liczba stron: 464
ISBN: 978-83-63387-44-0
Jarosław Iwaszkiewicz, Czesław Miłosz, Władysław Hasior, Józef Czapski, Ks. Jan Zieja, poeci pokolenia Kolumbów – to tylko niektórzy bohaterowie niezwykłego reportażu historycznego Magdaleny Grochowskiej. Ich indywidualne losy na tle losów Polski składają się na panoramiczny obraz XX wieku. Autorka prowadzi nas po meandrach naszej pogmatwanej historii – od nacjonalizmu do komunizmu, od katolicyzmu przedsoborowego do otwartego, od PRL–u do emigracji. Wielowątkowa, gęsta, pasjonująca opowieść o trudnych wyborach światopoglądowych, osobistych i konfrontacjach politycznych, rozpięta na osiach wojny, wiary i miłości.
źródło opisu: www.wielkalitera.pl
źródło okładki: http://www.wielkalitera.pl
Dodaj komentarz