Poezja zamiast czołgów (felieton)
Przyznam się bez bicia i nieodpłatnie: nie przepadam za „imprezami” poetyckimi. Zwłaszcza takimi, w których występuje wielu czytających autorów. Jako ćwiczony w samotnej kontemplacji i maksymalnym skupieniu czytelnik czuję się odrobinę skonfundowany, kiedy wali się we mnie krótkimi seriami wierszy, oczekując w zamian reakcji w postaci serii stosownych „wzruszeń”. Nie czarujmy się, w takich warunkach nie ma mowy o „przeżywaniu” poezji. Chyba że ktoś jest z natury emocjonalnie rozbujany i potrafi – a nadto lubi – na zawołanie popadać ze skrajności w skrajność. Albo jest owym „miłośnikiem” poezji, co to się w niej kocha bez względu na wszystko. Osobiście należę raczej do tych, którzy kiedy raz popadną w jakiś „humor”, to trudno im się z niego wygrzebać (co ma swoje plusy i minusy).
Poza tym, kiedy prezentuje mi się na raz kilku bądź kilkunastu, a nie daj Bóg kilkudziesięciu autorów, z których każdy epatuje „nieprzeciętnością” i „oryginalnością”, to łapię się na tym, że w tym natłoku „nieprzeciętności” i „oryginalności” w ogóle jakoś tych zapowiadanych i oczekiwanych jakości nie wychwytuję, a nawet odnoszę wrażenie, że ulegają one jakiemuś nieprzystojnemu sparodiowaniu (coś jak w teledysku We Are the World). Co gorsza, zaczynam podejrzewać, że to właśnie ode mnie oczekuje się, iż zechcę robić za „tło”, na którym owa „nieprzeciętność” i „oryginalność” staną się jednak widoczne. Owszem, robienie za „tło” ma swoje plusy i minusy, ale odpowiadanie na cudze oczekiwania w ogóle – masz ci los – nie leży w mojej naturze. Jeżeli zaś chodzi o literaturę, to wolę obcować z nią jak równy z równym.
Ale może niepotrzebnie się czepiam, bo przecież w takich imprezach w ogóle nie chodzi o „przeżywanie” poezji, ale o literacki marketing, promocję i przekonywanie nieprzekonanych, że poezja jest ok., w porzo i w ogóle „dla ludzi”. Słowem, chodzi o „zdobywanie” czytelników, bez których ani poeci, ani wydawcy ni dudu. Zasada przyjemności musi się jakoś dogadywać z zasadą rzeczywistości. Bez tego nawet taki czytelnik jak ja nie miałby czego czytać, bo przecież gdyby skutecznie nie zachęcano innych do kupowania książek, to kto by je w ogóle produkował? Problem w tym, że takich czytelników jak ja – „będzie tych osób chyba dwie na tysiąc” – w ogóle nie trzeba „zachęcać” do literatury, zaś można je niepotrzebnie zniechęcić do literackich „imprez”.
Kiedy w latach dziewięćdziesiątych wylądował w Legnicy Artur Burszta i zorganizował festiwal poetycki, znany później pod wieloma forteczno-portowymi nazwami, i do mojego miasta zaczęli zjeżdżać tabunami znani i cenieni przeze mnie poeci, byłem tak skonfundowany ich zagęszczeniem na metrze kwadratowym, iż prawie w ogóle nie trzeźwiałem, przez co pozbywałem się zmysłu krytycznego, łatwo zaś popadałem w nieuzasadnioną euforię. Nietrzeźwość jednak – choć ma swoje plusy i minusy – zasadniczo jest jednym z najgłupszych sposobów bycia-w-świecie (o czym wiedzą już sześcioletnie dzieci, choć nie wszyscy dorośli), więc wkrótce ją porzuciłem. Niestety, skutkiem tego mój zmysł krytyczny nie tylko powrócił, ale się nawet wyostrzył, moje życie zaś straciło wiele ze swojej wcześniejszej euforyczności.
Mówiąc krótko, imprezy poetyckie zaczęły mnie nudzić. I to mimo usilnych prób „przełamywania konwencji” i „skracania dystansu”, jakie podejmowali organizatorzy i sami poeci, aby mnie jednak zaintrygować, zaskoczyć, zanęcić czy też chwycić za przysłowiowe jaja. Nie przekonały mnie nawet słynne naleśniki smażone podczas „występu poetyckiego” przez Bohdana Zadurę. Prawdę mówiąc, ze spotkania tego pozostały mi w pamięci właśnie owe naleśniki, zupełnie zaś nie pamiętam wierszy, z powodu których się przecież wszyscy wtedy spotkaliśmy. Pozostaje też dla mnie tajemnicą, dlaczego akurat spotkania poetyckie wymagają „przełamywania konwencji” i „skracania dystansu”, zupełnie jakby konwencja, dystans, rytuał, stosowny „nastrój”, odświętność, niejaka też wzniosłość czy patos, a nawet wprost: nadęcie miały być ich naturalnymi właściwościami, które dopiero wtórnie trzeba jakoś neutralizować. Czy ludzie nie potrafią się po prostu spotkać, aby poczytać wiersze i sobie o nich – i w ogóle „o życiu” – porozmawiać?
Tymczasem minęło już dziesięć lat, od kiedy Artur Burszta i jego drużyna przenieśli stolicę poezji z Legnicy do Wrocławia, że się tak na pohybel krakusom wyrażę, a ja otrzymałem tradycyjną pocztą zaproszenie na imprezę zorganizowaną – jak przeczytałem – przez Biuro Literackie, Miasto Legnica, Legnicką Bibliotekę Publiczną oraz Rosyjski Instytut Książki i Instytut Polski w Moskwie, czyli wieczór autorski Lva Oborina, Very Polozkovej, Wojciecha Bonowicza i Marty Podgórnik, inaugurujący projekt pod nazwą „Ambasadorzy Poezji” vel 1. Polsko-Rosyjskie Spotkania Poetów. A niech mnie! – pomyślałem, czytając tę przydługą i mającą robić wrażenie wyliczankę. Przecież tu chodzi tylko o przeczytanie kilku wierszy! Jakiż się mały i nieistotny poczułem z tą swoją prywatną i kameralną skłonnością do literatury!
Jak widać, nic się nie zmieniło. Organizatorzy sami pompują ten balon, a potem usilnie starają się – oczywiście licząc w tym względzie głównie na autorów i samą publiczność – spuszczać z niego powietrze. Czyli snują swoją wersję historii o papieżu, który pozostał człowiekiem, za co powinniśmy być mu dozgonnie wdzięczni.
Oczywiście, lepsze „wieczorki” autorskie w takiej formule niż żadne, więc nie będę na organizatorów przesadnie wybrzydzał. Przeciwnie, chylę czoła – aczkolwiek też nieprzesadnie. I nie wyzbywam się swoich minimalistycznych marzeń o spotkaniu z poet(k)ą, na którym nie palono by świeczek i nie kadzono o „projektach”, „inauguracjach” i „ambasadorowaniu”. Ale czy ma w ogóle powód do narzekania? Jak się owego wieczorka dowiedziałem, w Rosji na podobnych spotkaniach obowiązuje powaga jak, nie przymierzając, na mszy albo co najmniej akademii.
Co do samego spotkania, to powiem tylko, że rosyjscy poeci w przeciwieństwie do rosyjskich czołgów są zawsze w Legnicy mile widziani. Choć podejrzewam, że nie przez wszystkich. Legniccy patrioci jednak, którzy tak dzielnie walczą z armią radziecką – zwłaszcza od czasu, od kiedy jej u nas nie ma – chyba przegapili okazję do wykazania swojego męstwa i, chwalić Boga, nie ruszyli z szabelkami na sowieckich poetów. A przecież mogli.
Grzegorz Tomicki
Pierwodruk: „Odra” 1/2014
Dodaj komentarz