Janusz Rudnicki: Życiorysta dwa

Janusz Rudnicki: Życiorysta dwa

Janusz Rudnicki: Życiorysta dwa

Od czasu do czasu trafiam w literaturze na takie kawałki, które po prostu zwalają mnie z nóg (a dla takiego starego wróbla jak ja to rzadka przyjemność), choć na pierwszy rzut oka wydają się zupełnie nieefektowne. Prawdę mówiąc, efekt podskórnej efektowności czegoś na pozór zupełnie nieefektownego jest właśnie tym, co jako czytelnika kręci mnie najbardziej. Być efekciarskim jest w dzisiejszych czasach nadspodziewanie łatwo, prawdziwie efektownym zdarza się tylko nielicznym – i to tylko, jak mniemam, w oczach innych nielicznych (w tym cała przyjemność). Takiego wyjątkowego efektu zaznałem ostatnio podczas lektury króciutkiej prozy Węgiel (czytaj tutaj), fragmentu niewiele większej całości pt. Raz węgiel i dwa razy żużel z tomu Życiorysta dwa Janusza Rudnickiego.  

Jest Życiorysta dwa, musiał być jakiś Życiorysta numer jeden. I rzeczywiście – był, w roku 2014, ale nie czytałem (to z kolei moja częsta czytelnicza nieprzyjemność). Zerknąłem za to do recenzji. Choć były raczej pochlebne, nie zachęciły mnie wtedy do czytania. Coś tam pisano o tym, że Rudnicki „debiutował brawurowo”, potem o mało się nie skończył (też brawurowo), aż w końcu wymyślona przez niego „zabawna formuła opowiadania o życiu innego człowieka uratowała go jako pisarza” (Leszek Bugajski w „Twórczości”). Cóż, czytanie książki autora, któremu życie uratowało pisanie subiektywnych biograficznych wariacji na temat biografii napisanych przez innych biografistów, wydawało mi się wtedy… jak by to ująć? Uprawianiem seksu z kobietą za pośrednictwem dwóch innych facetów, z których jeden ledwie przy tym nie wyzionął ducha?

Tak czy inaczej, chyba się jednak myliłem. Nie czytałem, więc nie dam głowy, ale po lekturze Życiorysty dwa mam przeczucie graniczące z pewnością, że i ta pierwsza książka sprawiłaby mi sporo czytelniczej frajdy. I pewnie sprawi, bo mam zamiar ją przy pierwszej okazji przeczytać.

 Życiorysta drugi, podobnie jak pierwszy, podzielony jest na trzy części. Dwie pierwsze nazywają się nawet tak samo jak poprzednio: W stronę biografii i W stronę recenzji. Tytuł trzeciej wygląda na ukłon – nomen omen – w stronę spójności: W stronę prozy zastąpiły wcześniejsze Miejsca. Ktoś obdarzony złą wolą mógłby wysunąć zarzut, że autor próbuje na siłę skleić w jedną całość tudzież wrzucić do jednego pojemnego worka teksty z definicji heterogeniczne, osobne, niemające zbyt wiele ze sobą wspólnego – ani treściwo ani formalnie (czyli treściowo inaczej). Z jednej strony zatem: dla każdego coś miłego (ale nie wszystko). Z drugiej: nie stać mnie na prawdziwą, pełnowymiarową książkę, daję więc to, co mam akurat pod ręką, bo inaczej przepadnie.

Ja jednak z braku złej woli odniosłem zupełnie inne wrażenie. Mówiąc szczerze – tu obnażę swoją krytyczną amatorszczyznę – podczas lektury nie zwracałem specjalnej uwagi na to, czy czytam właśnie piętrową biografię, parterową recenzję czy piwniczną prozę. W moim odczuciu teksty te łączy coś o wiele ważniejszego niż (przeceniana) gatunkowa jednorodność. Tym czymś jest specyficzny – i zasadniczo taki sam we wszystkich trzech częściach – język i ściśle z nim związana metoda twórcza, czyli „myślotok”. Metoda ryzykowna, przynosząca efekty miejscami naprawdę znakomite (częściej), innym razem nieco słabsze (rzadziej). Rudnicki daje się po prostu świadomie ponieść żywiołowi opowiadania – właściwemu tyleż literaturze, co ludzkiemu myśleniu i codziennemu życiu – sterując z grubsza swoją papierową łódką przy pomocy literackiej i nieliterackiej intuicji. W Życioryście dwa intuicja ta bywa zazwyczaj niezwykle wyostrzona i niezawodna. Narracja niby to snuje się tylko po powierzchni, operując anegdotami, podśmiechujkami, dowcipnymi czy groteskowymi scenkami z życia – czasami przegiętymi do imentu – aby nagle uświadomić niczego niespodziewającemu się czytelnikowi, że oto razem z tą rzekomą „literaturką” został po pas albo i po uszy unurzany w doskonale – choć bez użycia jakichś specjalnie wymyślnych literackich zabiegów – uchwyconym dramacie egzystencji, w surowym mięsie życia. Prostota, ślizganie się po tafli języka, a jednocześnie ledwie zaznaczona, zasugerowana, lecz chwytająca za gardło głębia, drugie, nieoczywiste dno – w to zdaje się celować intuicja pisarsko-egzystencjalna autora. I często trafia bez pudła.

Na czym zaś polegać by miała spójność czysto językowa wszystkich zawartych w książce tekstów? Moim zdaniem, wszystko, co wychodzi spod pióra Rudnickiego, wyróżnia się wyraźnym zacięciem felietonowym. Jest tu właściwie wszystko, co dobry felieton posiadać (podobno) powinien: ostry język, cięty dowcip (także w dawnym, staropolskim znaczeniu: jako talent czy polot), celowe przerysowania, cynizm, złośliwość, ironia i autoironia, swoboda w rozwijaniu narracji, skróty myślowe, pozorne plecenie, co ślina na język przyniesie itd. Michał Paweł Markowski powiedział kiedyś (cytuję z pamięci), że prawdziwy felieton powinien ociekać krwią (pozwolę sobie być odmiennego zdania). I u Rudnickiego krew – czasami dosłownie, częściej nie – leje się wiadrami, a autor wygląda na takiego, co to jeńców raczej nie bierze. Ale to tylko pozór. Najlepsze jego narracje odsłaniają bowiem zawsze drugie, mniej widoczne, ale istotniejsze dno: ludzką tragedię, pokazaną z niemal niewidoczną empatią, a w zasadzie niewyrażonym par excellence współczuciem (empatia i współczucie to nie to samo). Felietonowość  języka „rudnickiego” przynosi bowiem wtedy najciekawsze efekty, kiedy zostaje przełamana czymś zgoła niefelietonowym właśnie: delikatnym, przejmującym, a czasem nawet poetycko wieloznacznym. Słowem, kiedy jest on jednocześnie bezwzględny i czuły. Jak w tym fragmencie o Miłoszu: „Jedna z opiekunek włożyła mu szczękę do ust, żeby był uśmiechnięty na tamtym świecie”. Lub o Stefanii Wilczyńskiej: „Mężczyźni, którzy wyciągają ją z komory, froterując jej ciałem podłogę, a potem wrzucają ją na taczkę, wiozą do rowu, wrzucają i zasypują. Są pierwszymi, którzy widzą ją nago”.

I na tym właśnie – według mnie – polega dyskretny czar prozy autora Życiorysty. Na pierwszy rzut oka często zabawnej i/lub przejaskrawionej, ale w gruncie rzeczy podszytej arcyludzkim tragizmem i naśladującej rzeczywistość. Bo czyż nie jest nam na co dzień śmieszno i straszno zarazem, normalnie i dziwacznie, głupio i mądrze, płytko i głęboko?

O tym są właśnie opowieści o alkoholizmie Hrabala, egotyzmie Miłosza, egoizmie Tomasza Manna, narkomanii Annemarie Schwarzenbach, brukowym romansie Curie-Skłodowskiej, seksie w III Rzeszy itd. Śmieszne, aż dreszcz przeszywa człowieka. Człowieka takiego jak ja dreszcz przeszył najmocniej – jak wspomniałem na początku – podczas lektury Węgla, czyli takiej sobie historyjki o dziewczynie, żołnierzu, biedzie, węglu, miłości, narodzinach i nieszczęściu ujętej w tak mistrzowsko skrótowy sposób, że streścić jej się w zasadzie już nie da, a więc nie będę nawet próbował. Czym chciałbym wszystkich do przeczytania całego Życiorysty dwa zachęcić.

Grzegorz Tomicki

Pierwodruk: „Nowe Książki” 2017, nr 7-8

Autor: Janusz Rudnicki
Tytuł: Życiorysta dwa
Wydawca: Wydawnictwo W.A.B.
Miejsce i data wydania: Warszawa 2017
Stron: 304
ISBN: 9788328036963



Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.