Zabić, usprawiedliwić, uwznioślić – Bronisław Świderski, Kiedy mogę zabić? (recenzja)

Świderski, Kiedy mogę zabićByć może książce Bronisława Świderskiego Kiedy mogę zabić? Dyskusje o kulturze i przemocy rzeczywiście należy się raczej laurka niż recenzja, ponieważ jednak o tę pierwszą postarali się już swoim zwyczajem wydawcy i redaktorzy, uznajmy, że sprawiedliwości stało się zadość. Nie będę też ukrywał, że i bez tej laurki – a właściwie pomimo niej – zbiór ten zrobił na mnie naprawdę duże wrażenie.

Przede wszystkim, świetny tytuł. I fragment otwierający tytułowy esej: „Właśnie. Nie: Czy mogę zabić?, ale: Kiedy? Zarówno dla pokolenia moich rodziców, jak i dla mnie i moich urodzonych tuż po wojnie lub u jej końca rówieśników było oczywiste, że ludzi należy zabijać. Oczywiście nie wszystkich. Jedynie wrogów. I to nie jako korzystający z mroku rzezimieszek czy zamaskowany zabójca, ale tak, aby zdobyć cześć i uznanie, jakbyśmy, z pewnością nieświadomie, powtarzali nauki pierwszych nauczycieli polityki, Platona i Arystotelesa, iż wspomaganie przyjaciół i szkodzenie wrogom jest tożsame ze sprawiedliwością. Tuż po wojnie najchętniej bawiliśmy się «w wojnę» na podwórku przy warszawskiej ulicy Staszica (ten dom nadal stoi), gdzie każdy z nas bronił swojego kraju lub napadał na inne”.

Od siebie muszę dodać, że dwadzieścia lat później – a więc w czasach mojego własnego dzieciństwa – „zabawy w wojnę” i „zabijanie wrogów” nadal należały do naszych ulubionych sposobów spędzania czasu wolnego. Prawdę mówiąc, ze zgrozą stwierdzam, iż większość naszych – autora i moich – rówieśników, a nawet tych, co nastąpili po nas, w życiu dorosłym w dalszym ciągu zdaje się bawić w tę samą grę. Z czasem zrozumiałem też, iż nie jest to bynajmniej kwestią spędzania czasu wolnego i niewinnych zabaw. „Wspomaganie przyjaciół i szkodzenie wrogom” to raczej właściwy większości ludzi sposób bycia-w-świecie, który z zabawą ma tyle wspólnego, że folguje się w nim egoistycznym, narcystycznym i infantylnym życzeniom, charakterystycznym dla niedojrzałych, aspołecznych faz rozwoju psychicznego. Czyż bowiem „wspomaganie przyjaciół i szkodzenie wrogom” nie jest po prostu dbaniem o własny interes? Czy nie jest przede wszystkim sposobem na konstruowanie poczucia własnej wartości – wywyższaniem się kosztem nie tylko „wrogów” i w ogóle wszystkich „obcych” jako „nie-naszych”, a nawet kosztem tych spośród „nas”, którzy nie „wspomagają” i nie „szkodzą” tak „szlachetnie” i „bohatersko” jak my?

Esej, o którym mowa, Michał Larek nazwał – w jednej z kilku zamieszczonych w książce rozmów z autorem – „długim, namolnym, dewastującym spokój ducha komentarzem do książki Leo Straussa Historia filozofii politycznej”. Zwięźle, na temat i efektownie, ale osobiście widzę to inaczej: dokonana przez Świderskiego rekapitulacja nie jest, na szczęście, ani nadmiernie długa, ani namolna, ani nawet „dewastująca spokój”. Jeśli o mnie chodzi, to się nawet uspokoiłem. Okazało się bowiem, że jest dokładnie tak, jak podejrzewałem – a kto nie lubi mieć racji! – a co trochę obawiałem się (jako nieprzesadnie oczytany w filozofii politycznej) głośno wypowiedzieć. Choć z drugiej strony wolałbym, rzecz jasna, aby się te moje podejrzenia jednak nie potwierdziły, bo same w sobie są one jednak faktycznie mało budujące. Bo tylko spójrzmy.

 Według Tukidydesa „podstawowy i gołym okiem widoczny i przez bogów zaakceptowany fakt nierówności sił między jednostkami i państwami jest wystarczającą przyczyną zabójstw, rozlewu krwi”. A więc „zabijam, bo mogę to zrobić” i „wywołuję wojnę, bo boję się ciebie, boję się, że jesteś – lub staniesz się – silniejszy i że mnie zabijesz”.

Zdaniem Platona, „aby powstało to, co uznajemy za dobre, musi zaistnieć wróg. Obcy”. U starożytnych w ogóle znajdujemy pochwałę wojny i kult gromiących nieprzyjaciół herosów (protoplastów dzisiejszych superbohaterów).

Interpretując Nowy Testament św. Augustyn doszedł do wniosku, że wojna jest w porządku, o ile prowadzić ją „w słusznym celu i bez zbędnego okrucieństwa”. Istnieje zatem pewna dawka „niezbędnego okrucieństwa”, bez której obyć się nijak nie można.

Coś całkiem podobnego twierdził Alfarabi, który „rozmyślnie zmodyfikował nauczanie Platona i Arystotelesa z zamiarem dostarczenia racjonalnego uzasadnienia islamskiej koncepcji świętej wojny, której celem byłoby szerzenie boskiego prawa w każdym miejscu”.

Z kolei Mesjasz Majmonidesa to „wojowniczy wyzwoliciel, którego podstawowym zadaniem jest zerwanie pęt zniewalających Izrael i przywrócenie dawnego porządku politycznego”.

Machiavelli utrzymywał, iż „podczas wojny opinia okrutnika nie jest niczym złym”, ale to w ustach tego akurat autora nikogo chyba nie dziwi. Z jego pism wynika jednak coś o wiele bardziej „dewastującego”. To mianowicie, że „fundamentem niesprawiedliwości jest sprawiedliwość, fundamentem moralności jest niemoralność, fundamentem prawomocności jest nieprawomocność, czyli przewrót; fundamentem wolności jest tyrania. Na początku jest Terror, a nie Harmonia czy Miłość”. Przyznać trzeba, że Machiavelli jeńców nie bierze.

W rozdziale poświęconym Lutrowi i Kalwinowi także jest mowa „o usprawiedliwieniu gwałtu i nierówności”. Richard Hooker twierdził, że „tolerancję można i trzeba ograniczać w imię wspólnego dobra”. Wspólnego, czyli – żeby była jasność – nie jakiegoś ogólnego, ale „naszego” dobra. Francis Bacon natomiast utożsamiał „męstwo z cnotą wojenną, niezależnie od sprawiedliwości prowadzonej wojny”.

Adam Smith konstatował – ten przynajmniej krytycznie, nie afirmatywnie – że „uspołecznienie ma swoje źródło w ukrytej wrogości, bez której państwo nie mogłoby istnieć”. Poczynił też uwagę, która być może nie będzie miła („naszym” i „obcym”) patriotom: „miłość własnego narodu często skłania nas do patrzenia z najbardziej zjadliwą zazdrością i zawiścią na pomyślność i wzrost potęgi narodu sąsiedniego. Miłość ojczyzny nie zdaje się wywodzić z miłości rodzaju ludzkiego”.

Według nieszczęśliwego wyrażenia G.W.F. Hegla istnieją nawet „wojny szczęśliwe”, tj. takie, które hamują „wybuchy wewnętrznych niepokojów i umacniają wewnętrzną władzę państwa”, z czego ma wynikać, iż „w wojnie i poprzez wojnę państwo najlepiej ujawnia swoją naturę i spełnia swoje zadanie”.

Dokonuję tego „długiego i namolnego” streszczenia w tym samym celu, który przyświecał także Świderskiemu: „to szacunek wobec czytelnika spowodował, że chciałem podać słowa filozofów, zanim dobiegnę do własnej konkluzji”. Konkluzja autora jest prosta: zebrane do kupy „słowa filozofów” na temat wojny i przemocy stanowią „requiem dla pacyfizmu”. Trzeba przyjąć niechcianą prawdę: „człowiek nie istnieje bez wojny. Oto prawda tej książki. Ale nam, którzy brzydzimy się zbrodnią i gwałtem, antologia niesie nie prawdę, ale wiedzę zaprawioną smutkiem”.

Zgadzam się. Ja jednak nie mogę się ponadto oprzeć wrażeniu, że wszystkie te filozoficzne deliberacje sprowadzają się do wyszukiwania uzasadnień i usprawiedliwień (racjonalizacji) dla tego, co jest o wiele bardziej źródłowe. Freud ujął to w krótkiej formule mówiącej o „popędach i ich losach”, która nie wymaga chyba żadnych dodatkowych dopowiedzeń: rządzą nami popędy, nie refleksje. Świderski myśli podobnie: „winny jest także ludzki popęd, natura: pragnienie mordu i seks są silniejsze od refleksji moralnej”. Co istotne, popędy te rządzą także owymi refleksjami: „To irracjonalny pies macha racjonalnym ogonem, a nie odwrotnie”, jak się wyraził psycholog społeczny Jonathan Haidt. I to właśnie dlatego owe maskujące racjonalizacje produkują niestrudzenie nie tylko filozofowie polityczni, ale i w ogóle twórcy kultury jako takiej (w najszerszym słowa tego znaczeniu) od samego jej zarania.

Czy bowiem starożytni Grecy – których uznajemy za ojców kultury Zachodu, a którzy uwiedli nas swoją narracją na temat Dobra, Piękna i Prawdy, swoją literaturą i filozofią – nie afirmowali w istocie nacjonalizmu, przemocy, okrucieństwa, niewolnictwa, nierówności społecznych, dominacji mężczyzn, pedofilii etc.? Czy te wszystkie uwznioślające historie o cnotach i umiłowaniu mądrości to nie zwykły pic na wodę? Czy cała zachodnia kultura – a może kultura w ogóle – nie powtarza tego samego gestu jednoczesnego afirmowania i maskowania przemocy? Czyż i dzisiaj nie zabijamy, nie usprawiedliwiamy i nie uwznioślamy tych zabójstw narodowymi czy kulturowymi mitologiami, tak jak robili to starożytni?

„Także obecnie – pisze Świderski – wiele państw zachodnich jest przekonanych o własnej prawdzie i doskonałości, i to tak dalece, że napada na inne narody i zabija ich mieszkańców”. To czegośmy się właściwie przez te wszystkie wieki nauczyli?

Grzegorz Tomicki

 

Bronisław Świderski, Kiedy mogę zabić? Dyskusje o kulturze i przemocy, red. J. Borowczyk, M. Larek, Wydawnictwo Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu, Poznań 2012, s. 502.

Pierwodruk: „Odra” 2012, nr 12

→ Czytaj fragmenty książki: B. Świderski, Kiedy mogę zabić? Dyskusje o kulturze i przemocy




Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *