Bezpieczny sen – Christoph Ransmayr, Atlas lękliwego mężczyzny
Jeśli tak się szczęśliwie składa, że nie wiem zbyt wiele o książce, do której czytania akurat zasiadam, nie zwracam szczególnej uwagi na tytuł. Tytuł zazwyczaj wyjaśnia się w trakcie. Albo i nie. Czytam sobie na przykład w najlepsze Atlas lękliwego mężczyzny Christopha Ransmayra i gdzieś tak pod koniec – a rzecz jest dosyć grubaśna – zaczynam się zastanawiać, skąd właściwie ten tytuł. Dlaczego „atlas”, to się rozumie samo przez się – książka ma charakter podróżniczy. Ale dwie trzecie lektury już za mną, a jak dotąd na żadne męskie lęki chyba nie natrafiłem. Chyba że czytam nieuważnie. I rzeczywiście, odkąd zaczynam nastawiać się na lęki, strachy i bojaźń, nagle na nie natrafiam, i to nawet dość często, aczkolwiek nie są to jakieś główne punkty narracji. To raczej subtelne, dyskretne wzmianki, które łatwo pominąć, jeśli się ich specjalnie nie szuka. Co ciekawe, kiedy rzuciłem okiem na poczynione dotąd wypisy, jakie sobie podczas czytania czasami robię, znalazłem te wzmianki i tam, choć przecież wtedy ich jeszcze bynajmniej nie tropiłem.
Oto już na samym wstępie autor zapewnia, że we wszystkich siedemdziesięciu epizodach jego książki (prócz jednego, jak zaraz potem przyznaje) mowa jest wyłącznie o ludziach, którzy mu pomogli, którzy się nim opiekowali, którzy mu zagrażali, ratowali go albo go kochali. Jak łatwo zauważyć, innych ludzi wspomina on głównie jako tych, którzy stanowili zagrożenie (to rzadziej), lub przeciwnie – tych, przy których czuł się bezpiecznie (to częściej).
Jeśli przyjąć taką perspektywę, cała książka wydaje się traktować o czymś zupełnie innym, niż to się początkowo mogło wydawać, a więc nie o poznawaniu świata czy samego siebie, lecz o poszukiwaniu utraconego kiedyś – w dzieciństwie, jak się można z lektury domyślić – poczucia bezpieczeństwa.
I tak oto w rozdziale-epizodzie W przestrzeni kosmicznej podróżnik o mało nie zsuwa się razem z samochodem w przepaść. Cudem zatrzymuje się niemal na krawędzi. Z opresji ratują go przejeżdżający obok wspinacze, co przypomina sobie później leżąc na wznak i zmagając się z sennością w łodzi wewnątrz pełnej cykad nowozelandzkiej jaskini:
Na wspomnienie tych chwil bezradnego dryfowania moja pozycja na dnie łodzi wydała mi się tak niezagrożona i błoga że, z sennym poczuciem bezpieczeństwa mało nie ześliznąłem się w sen, który miał coś wspólnego z gwiazdami. Czterej wspinacze, którzy w drodze powrotnej z długiej wyprawy odkryli mnie na skraju drogi zawieszonego między szkodą całkowitą a zagrożeniem życia, i którzy potem przeciągnęli mnie swoim wyposażonym w łańcuchy śniegowe jeepem przez przełęcz i towarzyszyli mi dalej aż po granicę opadu śniegu, wydali mi się na marginesie tego snu opiekuńczymi duchami, jakie tylko w kraju Maorysów przychodziły z pomocą bojaźliwym i zagrożonym.
W tej samej jaskini robiący za przewodnika – i przewoźnika – Maorys stara się uspokoić (bojaźliwego?) autora:
Proszę się nie bać – usłyszałem głos jego fosforyzującego obrazu, głos kogoś niewidocznego, kto wziął mnie za rękę – proszę się nie bać, pójdziemy tropem drogi mlecznej nad naszymi głowami aż na jej koniec i nie musimy się przy tym obawiać nawet upadku. Bo kto potykał się i przewracał w tej ciemności, padał na miękki grunt, na sturdust, gwiezdny pył.
Ten „miękki grunt, sturdust, gwiezdny pył” to były „maty ze szczątków cykad, mumie”, które złagodziłyby każdy upadek.
W Uroku ciemności – wspomnieniu z dzieciństwa – poczucie bezpieczeństwa porównane jest do światła księżyca, którego „sierp zawisł nad grzbietami masywu jak lampa nad łóżkiem dziecka, któremu przyśniło się coś złego – swojskie nocne światło, w którego uspokajającym, pocieszającym blasku zbladły wszelkie okropności i widma, ale też wszystkie uroki ciemności”.
W Końcu świata – impresji z Hongkongu – Ransmayr opisuje z kolei swoje wrażenie podczas oglądania rytualnego pożaru wykonanej z papieru miniatury miasta:
Ale dopiero teraz, gdy w spokojnych wodach Joss House Bay tonął papierowy świat jako płonący dar dla pewnego dziewczęcia z X wieku, wiele z tego, cośmy w minionych dniach powiedzieli, zobaczyli, kupili, zrobili i zebrali, straciło wagę i znaczenie, jakby dopiero ten rejs dżonką odsłonił nam prawdziwy i jedyny cel naszej podróży. Siedzieliśmy wokół naszego bambusowego stołu na tylnym pokładzie i widzieliśmy, jak płonące drapacze chmur, pałace z bibułki, rozpadające się twierdze władzy i wołającego o pomstę do nieba bogactwa idą z dymem i toną, podczas gdy nasza dżonka kołysała się nieuszkodzona nad głębiną. I mogliśmy śledzić ten koniec świata jako jedynie kultowe igranie z ogniem, może też jako wspomnienie z przyszłości, a przy tym sami nie ulegaliśmy zagładzie, bo nieśmiertelna Tin Hau ochraniała nas swymi dziewczęcymi dłońmi.
Co było tym celem podróży? Lekcja, że świat, w którym żyjemy, jest bardzo kruchy i w każdej chwili może się skończyć, obrócić w popiół niczym strawiona ogniem papierowa makieta? Niekoniecznie. Warto też chyba zwrócić uwagę na wzmiankę o tym, że kiedy świat się kończy, bohaterowie tej sceny nie ulegają zagładzie, bo są otoczeni „ochroną” Tin Hau, królowej taoistycznego nieba, bogini, która nie tylko otacza opieką, ale też poświadcza istnienie lepszego świata niż ten, w którym egzystujemy fizycznie.
O „celu podróży” – który wydaje się także celem, ku któremu zmierzało pisanie tej książki – jest też mowa w ostatnim rozdziale zatytułowanym właśnie U celu. Po długiej, morderczej wędrówce podróżnik i jego przyjaciel docierają do jaskini leżącej na wysokości czterech tysięcy metrów nad poziomem morza, wysoko nad zaśnieżonym brzegiem górskiego jeziora w zachodnich Himalajach, gdzie spotykają trzech pogrążonych w modlitwie mnichów. Rozdział, książka i podróż kończą się takimi oto słowami:
Ognisko dopaliło się. Mnisi byli widoczni już tylko jako cienie, żar jako biały popiół. Czułem się bezpieczny jak w owym utraconym czasie, kiedy każdego wieczoru odprowadzony byłem do łóżka i przez szparę w drzwiach, które z powodu mojego lęku przed ciemnością zostawały uchylone, widziałem pasek światła i słyszałem szept ludzi czuwających nade mną. Kiedy ze śnieżnobiałego popiołu wyskoczyła w zimny mrok jaskini i jeszcze w locie spadła iskra, zasnąłem. Teraz znalazłem się u celu.
Koniec świata, lęk przed ciemnością, cienie, popiół i żar, iskra, bezpieczeństwo, sen, cel podróży. Czytajcie to, jak chcecie.
Grzegorz Tomicki
Dodaj komentarz